– To
Mary – na te słowa zamieram, lecz próbuję się szybko otrząsnąć.
W moim gardle pojawia się wielka gula, więc tylko patrzę
wyczekująco na Lauren, przy okazji związując włosy w niechlujny
warkocz. – Ona... żyje. Ale nie jest z nią dobrze. Uznałam, że
musisz być na bieżąco – kiwam głową na zgodę. Cieszę się
znów widząc blondynkę, jednak nie czas na uciechę. Jeden z moich
podopiecznych jest w potrzebie.
W drodze do swojego pomieszczenia dowodzenia wyrzuty sumienia spadają na mnie jak lawina. Gdybym tylko nie straciła czujności, z pewnością nic by się nie stało. Margaret byłaby cała i zdrowa. Nie powinnam była oddawać się własnej wygodzie i przyjemności. Nie teraz.
Ogarniająca mnie fala gorąca, odgania wszelkie inne myśli. Wchodzę do przestronnego, jasnego pokoju, nie spuszczając wzroku z beżowego fotela stojącego tuż przy konsoli. Po raz ostatni rozglądam się dookoła, zanim włożę okulary i zanurzę się w morze walki i przelanej krwi. Lou nadal jest tutaj. Uśmiecha się do mnie, przez co czuję się podniesiona na duchu. Nie mam siły oddać jej ten gest, jednak przekazuję jej spojrzeniem swoją wdzięczność. Obracam się z powrotem do wielkiego ekranu i po raz pierwszy zerkam na datę.
Niech to. Dwa dni!
Minęły dwa dni od kiedy ostatnim razem tutaj przebywałam. Jak mogłam tyle przespać?! Po sekundzie znajduję wytłumaczenie, dlaczego nie było przy mnie Peety, gdy się przebudziłam. On, w porównaniu do mnie, nie został otumaniony przez głupie proszki.
Ile mnie ominęło?
Pewnie sporo. Chwytam w dłonie konsolę i sprawdzam podstawowe informacje. Na arenie panuje zmierzch, a to oznacza, że nie mam wiele czasu do pomocy. Wraz z nadejściem nocy w większości sponsorzy kładą się do łóżka. Znowu przeklinam pod nosem i czym prędzej przyglądam się statystykom. W ciągu ostatnich 48 godzin zmarło kolejnych trzech trybutów. Całe szczęście nikt z zawartego sojuszu.
Dosłownie na chwilę chwytam okulary, które sprowadzają mnie do zupełnie innego wymiaru i zaczynam szukać swoich podopiecznych. Wreszcie, po około trzech minutach lokalizator wskazuje mi Wiktora. Pamiętam, że ostatnim razem to on z Rose byli przy Mary. Czym prędzej „ląduję” tuż przy nim i zaczynam rozglądać się na boki. Zauważam, że znajdujemy się w jakimś opuszczonym centrum handlowym. Dziwne, prędzej spodziewałabym się niebezpieczeństwa na zewnątrz, ale bez dalszego ociągania się ruszam za zdecydowanie zmęczonym chłopakiem na wyższe piętro. Mimo moich krótszych nóg, dorównuję mu kroku i wchodzimy razem do jakiegoś butiku. Marszczę czoło, gdy blondyn zagląda za ladę. Podążam jednak jego śladami i zauważam zmaltretowaną ciemnowłosą dziewczynę. Jej skórę, odkrytą przez postrzępione ubrania, zdobią rany, które jednoznacznie wskazują na zadrapanie. Z moich ust wydobywa się stłumiony jęk, po czym klękam przy Margaret. Jej oczy są zamknięte, ale wyczuwam miarowy oddech, co znaczy, że nadal żyje, choć słowo daję wygląda na konającą.
– Co znalazłeś? – Rosalinda od razu doskakuje do swojego towarzysza, patrząc na jego ręce.
– Niestety niewiele – odpowiada z nutą niezadowolenia, lecz od razu podaje sojuszniczce butelkę wypełnioną niebieską cieczą i skrawki materiałów.
Złotowłosa wzdycha ciężko.
– Dobre i to.
Posyła uśmiech Wiktorowi, a ten go odwzajemnia, choć przypuszczam ile wysiłku musiał włożyć w ten gest. Następnie nie czekając na polecenie, niemal wyrywa zdobycze, odkręca butelkę i polewa nią obficie kawałki jeansu, po czym przyciska je mocno do ran Mary.
W odpowiedzi słyszę głośny skowyt wydobywający się z ust rannej, choć jej oczy są nadal zamknięte.
– Nie możesz robić tego delikatniej?
Zerkam na chłopaka. Wiktor wygląda na zdenerwowanego. Nie mam pojęcia, czy z troski, czy z niechęci do targania dodatkowego ciężaru w postaci mojej trybutki. Mam jednak nadzieję, że nie chodzi o to drugie.
– Staram się – w głosie nastolatki wyczuwam ironię. Jej usta są mocno ze sobą złączone, nie wyrażające żadnych emocji. Przypominam sobie obraz mojej mamy opatrującej rany górników. Odcięłabym sobie rękę, wyglądają w takiej chwili tak samo.
– Zostawcie mnie – do dyskusji włącza się trzeci głos. Zadziwiona spoglądam na chorą. Jej powieki są uchylone i spogląda na tą dwójkę jadowitym spojrzeniem. – Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Prędzej czy później i tak przyjdzie mi umrzeć. Lepiej ratujcie siebie – pomimo wykończenia, jej ton jest stanowczy. Od razu widzę w niej Margaret, która stawiała się zaledwie kilka dni temu każdemu komu popadnie.
– Och, zamknij się – wtrąca się Rose. - Nikt nie chce tu umrzeć. Nawet ty. Więc współpracuj ze mną.
Moja podopieczna zaczyna się opierać, lecz zanim zdąży zrobić cokolwiek ryzykownego, silna dłoń spoczywa na jej ramieniu.
– Rose ma rację. Powinnaś odpocząć – na ten dotyk i spojrzenie ranna odpręża się i opada na prowizoryczne poduszki urządzone z kartonowych pudeł.
Spojrzenie.
Jestem pewna, że skądś je kojarzę. Skąd? Nie wiem. Nie wiem. Cholera, przecież doskonale je znam. Znowu przyglądam się scenie rozgrywającej się tuż obok. Dziewczyna z Czwartej Strefy opatruje rany mojej trybutce, a obok... Wiktor siedzi obok Mary, mocno trzymając jej dłoń. Ku mojemu zdziwieniu, dziewczyna wcale nie protestuje. Wręcz przeciwnie. Wtula się w potężne ramiona wybawcy. W końcu to on pierwszego dnia uratował jej życie. Kto wie, czy tego wieczora nie uczynił tego samego.
Wreszcie nad moją głową zaświeca się żaróweczka.
Peeta.
To on obdarowywał mnie identycznym spojrzeniem podczas naszych pierwszych igrzysk. Wtedy, kiedy miał okazję się do mnie zbliżyć. Nadal mnie chronił, nawet wtedy, gdy ja wzięłam go za zdrajcę. Mocno łapię zębami dolną wargę, odrzucając swoje własne przeżycia na dalszy plan.
Sposób, w jaki Mary odwzajemnia jego gest, wywiera na mnie uczucie, że wcale nie udaje. Oblizuję dolną wargę, pogrążając się w przemyśleniach. Zawsze myślałam, że Mary jest... Nieważne.
Wciskam niebieski guzik, który sprowadza mnie z powrotem na ziemię, do mojego centrum dowodzenia. Spoglądam na kanapę. Jest pusta, lecz na szczęście nim minie ułamek sekundy zauważam Lauren stojącą obok niej. Nie zważając na jeszcze jedną kobietę z obsługi, szybkim krokiem się do niej kieruję. Stojąc z nią twarz w twarz, chrząkam głośno.
– Czy możesz zaprowadzić mnie do mojej kwatery? – staram się, by mój głos brzmiał pewnie. Na szczęście, nie zjadłam słów z podenerwowania.
Kobieta chyba szybko załapuje moje podejście i odpowiada skinięciem głowy, po czym obydwie opuszczamy pomieszczenie. Zamiast jednak skierować się w stronę wind, zaciągam blondynkę na poddasze. Dopiero na miejscu jestem pewna, że nikt nie jest w stanie nas podsłuchać.
– Ta niebieska ciecz, to...?
– To woda, nie martw się – wcina mi się szybko w słowo, za co w sumie jestem wdzięczna. – Odkryli to, kiedy jeden dzieciak po wypiciu tej przeźroczystej zaczął się dusić – wzruszyła ramionami.
Głośno wypuszczam powietrze z płuc.
– Z drugiej strony to nie wystarczy na uleczenie ran Mary – po tych słowach, serce podchodzi mi do gardła. Co gorsze, Lauren ma rację.
Woda nie jest w stanie zapewnić szybkiego wyleczenia TAK głębokich ran. Pocieram dłonią czoło. Nawet nie wiem, od czego te rany są. Wygląda to jak zadrapanie od rodzaju ostrej dłoni lub mocnych szponów. Mam cichą nadzieję, że na arenie nie występują zmutowane zwierzęta, co w sumie nie byłoby dla mnie zaskoczeniem, biorąc pod uwagę kompletną niezgodność z regułami oraz całkowitym brakiem roślin.
Zbieram myśli i głośno nabieram powierza do płuc.
– Okej. Co proponujesz? – zerkam na nią z nadzieją.
– Cóż... Nie jestem medykiem, ale z poprzednich lat pamiętam, że mentorzy zakupywali różne maście lecznicze.
Eureka!
– Dziękuję! –niemal wykrzykuję, całuję dziewczynę w oba policzki, co jest kompletnie do mnie niepodobne, po czym zbiegam klatką schodową aż na sam dół budynku do sal bankietowych, gdzie mam możliwość do zdobycia paru sponsorów.
Gdy tylko docieram do jednego z trzech olbrzymich pomieszczeń, jestem cała zdyszana, ale to nie przeszkadza ani mnie, ani grupce Kapitolończyków, którzy od razu do mnie podchodzą i pytają o samopoczucie moje i moich podopiecznych. Staram się być grzeczna i spokojnie odpowiadam na pytania, chociaż gdzieś głębiej jestem kłębkiem nerwów. Niecierpliwość aż zżera mnie od środka.
Wreszcie, dzięki Bogu, jakaś kobieta koło czterdziestki wręcza mi talon z dość sporą ilością kredytów. Nadal niewystarczającą na nawet najmniejsze opakowanie lekarstwa. Nie poddaję się jednak łatwo i po upłynięciu kolejnej godziny mam to, czego tak bardzo potrzebuje moja trybutka. Rzucam uśmiech mężczyźnie o fioletowych włosach, z którym udało mi się nawiązać dłuższą współpracę – głównie dzięki mojemu wizerunkowi Kosogłosa, przepraszam go i pod pretekstem skoczenia do łazienki, zmykam z sali, w której tłum bawił się w najlepsze.
Powoli opadająca z sił, wjeżdżam windą na wyższe piętro i po skierowaniu przez grono tlenionych blondynek do pomieszczenia, które już idealnie poznałam przy okazji innego podarunku, od razu porywam w ręce mały ekran, po czym włączam funkcję sklepu. Chwilę zajmuje mi przejrzenie całego asortymentu leczniczego i nareszcie trafiam na to, czego szukam. Palcem klikam na wskazany słoiczek z napisem „Na silne rany”, a kiedy przed oczami pojawia się instrukcja użytkowania, mrużę oczy, bo już ledwo widzę cokolwiek.
„Specjalny krem na głębokie rany należy użytkować obficie. Przynajmniej 5ml preparatu na ranę pięciocentymetrową. By uzyskać lepszy i szybszy efekt należy zużyć 10ml pomarańczowej mazi na taką samą ranę”
Schylam się, ponownie czytając wstęp. Następnie spoglądam na pojemność najmniejszego pojemniczka, na który akurat mnie stać. 20ml. To źle, bardzo bardzo źle. Ciało Mary jest całe poszatkowane, a maści wystarczy nawet nie na jedną trzecią ran. Zagryzam mocno wargę. Tak czy siak, muszę jej to wysłać. Nie mogę zaryzykować jej życia przez jakąś głupią etykietkę. Wzdycham ciężko i wracam wzrokiem na tekst.
„Używać bezpośrednio na oczyszczoną i osuszoną skórę, by uniknąć zakażeń. Mogą wystąpić skutki uboczne takie jak: swędzenie, wysypka, wahania nastroju, nagły spadek ciśnienia, podrażnienia”
Ściągam brwi i zanim wcisnę guzik z napisem „Zakup”, biorę głęboki oddech. Maszyna pyta mnie, czy nie zechciałabym przekazać wskazówki liczącej do 16 znaków. Klikam „Tak” i szybko wpisuję słowa, które od razu pojawiają mi się w głowie. „Smarować gęsto-K”.
Kiedy naciskam „Wyślij”, uśmiecham się pod nosem i wstaję ze stanowiska. Wychodzę z marketu, czując się naga, bez żadnych kredytów w kieszeni, lecz z drugiej strony cieszę się, że mogę pomóc. Nim minie pięć minut, jestem z powrotem w swoim centrum dowodzenia. W środku znajduje się tylko jedna kobieta o imieniu Anna, jak podpowiada mi jej identyfikator. Gapię się chwilę w widok rozchodzący się za oknem, myśląc o Peecie. Gdzie on się podziewa? Przytomnieję po paru sekundach i układam tyłek na w miarę wygodnym fotelu, po czym zakładam na oczy okulary i przełączam się do drugiego świata.
Ku mojemu zdziwieniu, od razu natrafiam na moją grupkę sojuszników z Wiktorem na czele. Od mojego ostatniego pobytu tutaj niewiele się zmieniło. Rose gdzieś polazła, za to Mary nadal leży pod ladą na prowizorycznym łóżku. Jedyny mężczyzna w gronie, obchodzi teraz cały sklep i korytarz przed nim, starając się jak najlepiej zabezpieczyć teren. Jednak ja zamiast dołączyć do niego, siadam na piętach przy rannym zawodniku i ponownie przypatruję się jej ranom. Szczerze powiedziawszy wyglądają gorzej, aniżeli poprzednio. Twarz dziewczyny też jakby trochę przygasła. Krzywię się, szczerze współczując jej.
Nagle na korytarzu wybucha zamieszanie. Szybko wstaję i rozglądam się zdezorientowana. Wracam wzorkiem na Mary i widzę strach w jej oczach. Wiktor szybko pojawia się obok, przechodząc „przeze mnie” i klęka przy niej.
– Odpoczywaj. Nic się poważnego nie dzieje. Staraj się nie hałasować, zaraz będę z powrotem – na pożegnanie całuje jej czoło, po czym mocniej chwytając oszczep w ręce, wychodzi z butiku, a my zostajemy same.
Moje serce podskoczyło do gardła i nawet siedząc bezpiecznie na fotelu, nie potrafię się uspokoić. Wirtualnymi nogami spaceruję po całym pomieszczeniu, trzymając się na baczności.
Znienacka następuje donośny dźwięk zza lady.
Marszczę czoło i doskakuję do chorej zawodniczki. Wypuszczam głośno powietrze z ust. W powietrzu materializuje się podarunek w postaci maści. Spoglądam na ciemnowłosą, pragnąc jej wszystko wytłumaczyć, ale nie potrafię. Jakaś siła trzyma moje usta zamknięte. Nawet jeśli udałoby mi się rozdziawić je, nikt by nie usłyszał moich słów za wyjątkiem blondynki obsługującej mój pokój. Pozostaje więc tylko obserwowanie jej reakcji.
Mary z początku przygląda się bacznie paczce, jakby miała zaraz wybuchnąć, lecz po kilku chwilach decyduje się na rozpakowanie. Na jej twarzy widnieje zdenerwowanie. Przypominam sobie jej postawę na dzień przed rozpoczęciem Igrzysk Głodowych i powstrzymuję się od nieznacznego uśmiechu. Wreszcie dziewczę (ale zaleciało staropolskim – przyp. Nika) odnajduje opakowanie z pomarańczową zwartością. Przygląda się mu z nieufnością, ale zauważa mój liścik. Czyta go na głos, po czym wywraca teatralnie oczami.
– Mówiłam ci, Katniss. Niczego nie potrzebuję – jej głos jest słaby, dlatego jej nie wierzę. Obserwuję, jak nakłada papkę na największe rany, mając nadzieję, że choć trochę to pomoże w powrocie do zdrowia.
Wystrzał z armaty.
Tak nagle, jak w korytarzu zaczęło się zamieszanie, tak szybko Wiktor wraz z Rosalindą wrócili do butiku, podtrzymując małą blondyneczkę o szaro-niebieskich oczach. Przekrzywiam głowę na bok. Sposób, w jaki ją trzymają jasno daje mi do zrozumienia, że przetrzymują ją w niewoli.
– Wróciliśmy... – mówi zmachana Rose, a widząc naczynie, szybko puszcza dziecko i podbiega do mojej podopiecznej, by pomóc jej rozsmarowywać maść.
– I znaleźliśmy niewolniczkę – dodaje chłopak, prowadząc dziewczynkę do reszty sojuszników. Nie wyrywa się, ani nie próbuje uciec. W sumie, mając do czynienia z równie potężnym względem mnie osobnikiem, zrobiłabym to samo.
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że jej twarz przypomina mi tak bardzo inną, z którą kiedyś miałam do czynienia. Skąd u licha ją kojarzę? Nie wiem. Albo wiem. Nie, jednak nie. TAK, to to.
Otóż przede mną stoi Sophia Snow. Wnuczka mojego największego wroga.
Do moich nozdrzy natychmiastowo dostaje się duszący zapach róż, choć wcale nie ma go w pobliżu. Niemal zrzucam z oczu okulary, nie dbając o to, gdzie lądują. Podskakuję jak oparzona z fotela i resztkami sił biegnę w stronę drzwi. Kiedy jestem w połowie, robi mi się słabo, ale na szczęście, blondynka dyżurująca łapie mnie w ostatniej chwili. Razem czekamy minutę, aż odzyskam równowagę i proszę ją o zaprowadzenie do moich apartamentów. Róże sprawiają, że zaczynam się dusić. Kaszlę głośno, aż nareszcie ląduję na własnym łóżku. Ktoś wkłada mi do ust tabletki, grzecznie je połykam i odrażający odór powoli mnie opuszcza, a ja sama zapadam w głęboki sen.
– Kaaaaaaatniss...
Postanawiam zignorować marudzenie mojej siostry i dalej zgłębiam się w las, trzymając w dłoniach łuk. Staram się pozostać czujna w razie Strażników Pokoju czyhających tuż za rogiem. Strażnicy w lesie? Dziwne, zauważam, lecz dalej wędruję.
– Kaaaaaaaatniss, proszę. Zróbmy przerwę.
Wzdycham głośno i obracam się w stronę Prim. Jej jasne włosy jak zwykle są splecione w dwa warkoczyki, jednak w jej dłoniach spoczywa podobna broń do mojej. Moja mała siostrzyczka wreszcie się nauczy strzelać z łuku. Jestem taka dumna.
– Okej – odpowiadam kąśliwie. – Ty chwilę posiedź tutaj, a ja się jeszcze rozejrzę.
Nie czekając na odpowiedź, ruszam znowu przed siebie.
– Chcesz mnie zostawić? – przestraszony głosik brzmi tuż za mną. Obracam się na pięcie i ciągnę Prim za rękę na stary konar.
– To las. Nic ci tutaj nie grozi. Pamiętasz piosenki, których uczył nas tato? Pośpiewaj, a zrobi ci się weselej – radzę i wysilam się na uśmiech, po czym kątem oka zauważam biegnącą sarnę.
Tak, to jest nasza kolacja. Zadowolona ruszam wprost na zwierzę, wymierzając w nie strzałą. Zwierzyna nagle się zatrzymuje, dzięki czemu mogę poprawić drogę strzału i dopiero teraz puszczam cięciwę. Ofiara pada bez życia na ściółkę.
Znienacka śpiew siostry staje się głośniejszy, aż w moich uszach istnieje tylko on. Przerażona, wykręcam się w stronę konaru, na którym siedziała jeszcze przed sekundą. Teraz miejsce jest puste.
Zimne, zgniłe ręce oplatają moją szyję.
– Mówiłam, że będzie za późno? - głos siostry jest przesiąknięty wrogością. Jej palce zacieśniają się na tętnicy, aż słyszę chrzęst. To mój kark. Moja siostra właśnie złamała mi kark. Prim. Rue. Nie... Prim. Moja siostra. Jej śmiech staje się odległy, a ja zostaję przykopana ziemią.
Siadam na łóżku cała oblana potem. Jest ciemno, jednak to nie przeszkadza mi w odkryciu, że coś zostało dowiązane do mojej kostki. W przepływie paniki, zaczynam nią machać jak szalona, aż wreszcie niewidzialna nić pozwala mojej stopie swobodnie się poruszać. Już mam odetchnąć z ulgą, kiedy powietrze wokół mnie wybucha.
___
Trolololololo, dwa tygodnie. Coraz lepiej mi idzie. Choć muszę przyznać, że na napisanie tego wystarczyły mi dwa dni, to wolałam poczekać na NIEDZIELĘ, by było zgodnie z tradycją. :)
Jak widać, staram się prowadzić relację z areny i głównie z areny. Jeśli chcielibyście trochę odpoczynku od Mary i jej świty czy Lucasa i jego sojuszu i odrobinę więcej Peetniss, dajcie mi znać w komentarzach.
W ogóle dajcie mi znać w komentarzach, czy rozdział się Wam spodobał, czy coś byście w nim zmienili. Niestety nie stać mnie na posiadanie bety, dlatego liczę na Was, moich Zwycięzców jak i innych Trybutów.
W razie zażaleń czy pytań zapraszam na mojego ask'a, którego możecie znaleźć w zakładce "ZAPYTAJ MNIE" w prawej kolumnie.
No i chciałabym podziękować osobom, które czytają moje wypociny, a swoimi komentarzami mocno motywują mnie do dalszego pisania. Tylko dzięki Wam nadal tutaj jestem. Całuję wszystkich i każdego z osobna.
To chyba tyle na dzisiaj.
PS. Wszystkiego najlepszego dla Miki! ♥
I niech los zawsze Wam sprzyja!
W drodze do swojego pomieszczenia dowodzenia wyrzuty sumienia spadają na mnie jak lawina. Gdybym tylko nie straciła czujności, z pewnością nic by się nie stało. Margaret byłaby cała i zdrowa. Nie powinnam była oddawać się własnej wygodzie i przyjemności. Nie teraz.
Ogarniająca mnie fala gorąca, odgania wszelkie inne myśli. Wchodzę do przestronnego, jasnego pokoju, nie spuszczając wzroku z beżowego fotela stojącego tuż przy konsoli. Po raz ostatni rozglądam się dookoła, zanim włożę okulary i zanurzę się w morze walki i przelanej krwi. Lou nadal jest tutaj. Uśmiecha się do mnie, przez co czuję się podniesiona na duchu. Nie mam siły oddać jej ten gest, jednak przekazuję jej spojrzeniem swoją wdzięczność. Obracam się z powrotem do wielkiego ekranu i po raz pierwszy zerkam na datę.
Niech to. Dwa dni!
Minęły dwa dni od kiedy ostatnim razem tutaj przebywałam. Jak mogłam tyle przespać?! Po sekundzie znajduję wytłumaczenie, dlaczego nie było przy mnie Peety, gdy się przebudziłam. On, w porównaniu do mnie, nie został otumaniony przez głupie proszki.
Ile mnie ominęło?
Pewnie sporo. Chwytam w dłonie konsolę i sprawdzam podstawowe informacje. Na arenie panuje zmierzch, a to oznacza, że nie mam wiele czasu do pomocy. Wraz z nadejściem nocy w większości sponsorzy kładą się do łóżka. Znowu przeklinam pod nosem i czym prędzej przyglądam się statystykom. W ciągu ostatnich 48 godzin zmarło kolejnych trzech trybutów. Całe szczęście nikt z zawartego sojuszu.
Dosłownie na chwilę chwytam okulary, które sprowadzają mnie do zupełnie innego wymiaru i zaczynam szukać swoich podopiecznych. Wreszcie, po około trzech minutach lokalizator wskazuje mi Wiktora. Pamiętam, że ostatnim razem to on z Rose byli przy Mary. Czym prędzej „ląduję” tuż przy nim i zaczynam rozglądać się na boki. Zauważam, że znajdujemy się w jakimś opuszczonym centrum handlowym. Dziwne, prędzej spodziewałabym się niebezpieczeństwa na zewnątrz, ale bez dalszego ociągania się ruszam za zdecydowanie zmęczonym chłopakiem na wyższe piętro. Mimo moich krótszych nóg, dorównuję mu kroku i wchodzimy razem do jakiegoś butiku. Marszczę czoło, gdy blondyn zagląda za ladę. Podążam jednak jego śladami i zauważam zmaltretowaną ciemnowłosą dziewczynę. Jej skórę, odkrytą przez postrzępione ubrania, zdobią rany, które jednoznacznie wskazują na zadrapanie. Z moich ust wydobywa się stłumiony jęk, po czym klękam przy Margaret. Jej oczy są zamknięte, ale wyczuwam miarowy oddech, co znaczy, że nadal żyje, choć słowo daję wygląda na konającą.
– Co znalazłeś? – Rosalinda od razu doskakuje do swojego towarzysza, patrząc na jego ręce.
– Niestety niewiele – odpowiada z nutą niezadowolenia, lecz od razu podaje sojuszniczce butelkę wypełnioną niebieską cieczą i skrawki materiałów.
Złotowłosa wzdycha ciężko.
– Dobre i to.
Posyła uśmiech Wiktorowi, a ten go odwzajemnia, choć przypuszczam ile wysiłku musiał włożyć w ten gest. Następnie nie czekając na polecenie, niemal wyrywa zdobycze, odkręca butelkę i polewa nią obficie kawałki jeansu, po czym przyciska je mocno do ran Mary.
W odpowiedzi słyszę głośny skowyt wydobywający się z ust rannej, choć jej oczy są nadal zamknięte.
– Nie możesz robić tego delikatniej?
Zerkam na chłopaka. Wiktor wygląda na zdenerwowanego. Nie mam pojęcia, czy z troski, czy z niechęci do targania dodatkowego ciężaru w postaci mojej trybutki. Mam jednak nadzieję, że nie chodzi o to drugie.
– Staram się – w głosie nastolatki wyczuwam ironię. Jej usta są mocno ze sobą złączone, nie wyrażające żadnych emocji. Przypominam sobie obraz mojej mamy opatrującej rany górników. Odcięłabym sobie rękę, wyglądają w takiej chwili tak samo.
– Zostawcie mnie – do dyskusji włącza się trzeci głos. Zadziwiona spoglądam na chorą. Jej powieki są uchylone i spogląda na tą dwójkę jadowitym spojrzeniem. – Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Prędzej czy później i tak przyjdzie mi umrzeć. Lepiej ratujcie siebie – pomimo wykończenia, jej ton jest stanowczy. Od razu widzę w niej Margaret, która stawiała się zaledwie kilka dni temu każdemu komu popadnie.
– Och, zamknij się – wtrąca się Rose. - Nikt nie chce tu umrzeć. Nawet ty. Więc współpracuj ze mną.
Moja podopieczna zaczyna się opierać, lecz zanim zdąży zrobić cokolwiek ryzykownego, silna dłoń spoczywa na jej ramieniu.
– Rose ma rację. Powinnaś odpocząć – na ten dotyk i spojrzenie ranna odpręża się i opada na prowizoryczne poduszki urządzone z kartonowych pudeł.
Spojrzenie.
Jestem pewna, że skądś je kojarzę. Skąd? Nie wiem. Nie wiem. Cholera, przecież doskonale je znam. Znowu przyglądam się scenie rozgrywającej się tuż obok. Dziewczyna z Czwartej Strefy opatruje rany mojej trybutce, a obok... Wiktor siedzi obok Mary, mocno trzymając jej dłoń. Ku mojemu zdziwieniu, dziewczyna wcale nie protestuje. Wręcz przeciwnie. Wtula się w potężne ramiona wybawcy. W końcu to on pierwszego dnia uratował jej życie. Kto wie, czy tego wieczora nie uczynił tego samego.
Wreszcie nad moją głową zaświeca się żaróweczka.
Peeta.
To on obdarowywał mnie identycznym spojrzeniem podczas naszych pierwszych igrzysk. Wtedy, kiedy miał okazję się do mnie zbliżyć. Nadal mnie chronił, nawet wtedy, gdy ja wzięłam go za zdrajcę. Mocno łapię zębami dolną wargę, odrzucając swoje własne przeżycia na dalszy plan.
Sposób, w jaki Mary odwzajemnia jego gest, wywiera na mnie uczucie, że wcale nie udaje. Oblizuję dolną wargę, pogrążając się w przemyśleniach. Zawsze myślałam, że Mary jest... Nieważne.
Wciskam niebieski guzik, który sprowadza mnie z powrotem na ziemię, do mojego centrum dowodzenia. Spoglądam na kanapę. Jest pusta, lecz na szczęście nim minie ułamek sekundy zauważam Lauren stojącą obok niej. Nie zważając na jeszcze jedną kobietę z obsługi, szybkim krokiem się do niej kieruję. Stojąc z nią twarz w twarz, chrząkam głośno.
– Czy możesz zaprowadzić mnie do mojej kwatery? – staram się, by mój głos brzmiał pewnie. Na szczęście, nie zjadłam słów z podenerwowania.
Kobieta chyba szybko załapuje moje podejście i odpowiada skinięciem głowy, po czym obydwie opuszczamy pomieszczenie. Zamiast jednak skierować się w stronę wind, zaciągam blondynkę na poddasze. Dopiero na miejscu jestem pewna, że nikt nie jest w stanie nas podsłuchać.
– Ta niebieska ciecz, to...?
– To woda, nie martw się – wcina mi się szybko w słowo, za co w sumie jestem wdzięczna. – Odkryli to, kiedy jeden dzieciak po wypiciu tej przeźroczystej zaczął się dusić – wzruszyła ramionami.
Głośno wypuszczam powietrze z płuc.
– Z drugiej strony to nie wystarczy na uleczenie ran Mary – po tych słowach, serce podchodzi mi do gardła. Co gorsze, Lauren ma rację.
Woda nie jest w stanie zapewnić szybkiego wyleczenia TAK głębokich ran. Pocieram dłonią czoło. Nawet nie wiem, od czego te rany są. Wygląda to jak zadrapanie od rodzaju ostrej dłoni lub mocnych szponów. Mam cichą nadzieję, że na arenie nie występują zmutowane zwierzęta, co w sumie nie byłoby dla mnie zaskoczeniem, biorąc pod uwagę kompletną niezgodność z regułami oraz całkowitym brakiem roślin.
Zbieram myśli i głośno nabieram powierza do płuc.
– Okej. Co proponujesz? – zerkam na nią z nadzieją.
– Cóż... Nie jestem medykiem, ale z poprzednich lat pamiętam, że mentorzy zakupywali różne maście lecznicze.
Eureka!
– Dziękuję! –niemal wykrzykuję, całuję dziewczynę w oba policzki, co jest kompletnie do mnie niepodobne, po czym zbiegam klatką schodową aż na sam dół budynku do sal bankietowych, gdzie mam możliwość do zdobycia paru sponsorów.
Gdy tylko docieram do jednego z trzech olbrzymich pomieszczeń, jestem cała zdyszana, ale to nie przeszkadza ani mnie, ani grupce Kapitolończyków, którzy od razu do mnie podchodzą i pytają o samopoczucie moje i moich podopiecznych. Staram się być grzeczna i spokojnie odpowiadam na pytania, chociaż gdzieś głębiej jestem kłębkiem nerwów. Niecierpliwość aż zżera mnie od środka.
Wreszcie, dzięki Bogu, jakaś kobieta koło czterdziestki wręcza mi talon z dość sporą ilością kredytów. Nadal niewystarczającą na nawet najmniejsze opakowanie lekarstwa. Nie poddaję się jednak łatwo i po upłynięciu kolejnej godziny mam to, czego tak bardzo potrzebuje moja trybutka. Rzucam uśmiech mężczyźnie o fioletowych włosach, z którym udało mi się nawiązać dłuższą współpracę – głównie dzięki mojemu wizerunkowi Kosogłosa, przepraszam go i pod pretekstem skoczenia do łazienki, zmykam z sali, w której tłum bawił się w najlepsze.
Powoli opadająca z sił, wjeżdżam windą na wyższe piętro i po skierowaniu przez grono tlenionych blondynek do pomieszczenia, które już idealnie poznałam przy okazji innego podarunku, od razu porywam w ręce mały ekran, po czym włączam funkcję sklepu. Chwilę zajmuje mi przejrzenie całego asortymentu leczniczego i nareszcie trafiam na to, czego szukam. Palcem klikam na wskazany słoiczek z napisem „Na silne rany”, a kiedy przed oczami pojawia się instrukcja użytkowania, mrużę oczy, bo już ledwo widzę cokolwiek.
„Specjalny krem na głębokie rany należy użytkować obficie. Przynajmniej 5ml preparatu na ranę pięciocentymetrową. By uzyskać lepszy i szybszy efekt należy zużyć 10ml pomarańczowej mazi na taką samą ranę”
Schylam się, ponownie czytając wstęp. Następnie spoglądam na pojemność najmniejszego pojemniczka, na który akurat mnie stać. 20ml. To źle, bardzo bardzo źle. Ciało Mary jest całe poszatkowane, a maści wystarczy nawet nie na jedną trzecią ran. Zagryzam mocno wargę. Tak czy siak, muszę jej to wysłać. Nie mogę zaryzykować jej życia przez jakąś głupią etykietkę. Wzdycham ciężko i wracam wzrokiem na tekst.
„Używać bezpośrednio na oczyszczoną i osuszoną skórę, by uniknąć zakażeń. Mogą wystąpić skutki uboczne takie jak: swędzenie, wysypka, wahania nastroju, nagły spadek ciśnienia, podrażnienia”
Ściągam brwi i zanim wcisnę guzik z napisem „Zakup”, biorę głęboki oddech. Maszyna pyta mnie, czy nie zechciałabym przekazać wskazówki liczącej do 16 znaków. Klikam „Tak” i szybko wpisuję słowa, które od razu pojawiają mi się w głowie. „Smarować gęsto-K”.
Kiedy naciskam „Wyślij”, uśmiecham się pod nosem i wstaję ze stanowiska. Wychodzę z marketu, czując się naga, bez żadnych kredytów w kieszeni, lecz z drugiej strony cieszę się, że mogę pomóc. Nim minie pięć minut, jestem z powrotem w swoim centrum dowodzenia. W środku znajduje się tylko jedna kobieta o imieniu Anna, jak podpowiada mi jej identyfikator. Gapię się chwilę w widok rozchodzący się za oknem, myśląc o Peecie. Gdzie on się podziewa? Przytomnieję po paru sekundach i układam tyłek na w miarę wygodnym fotelu, po czym zakładam na oczy okulary i przełączam się do drugiego świata.
Ku mojemu zdziwieniu, od razu natrafiam na moją grupkę sojuszników z Wiktorem na czele. Od mojego ostatniego pobytu tutaj niewiele się zmieniło. Rose gdzieś polazła, za to Mary nadal leży pod ladą na prowizorycznym łóżku. Jedyny mężczyzna w gronie, obchodzi teraz cały sklep i korytarz przed nim, starając się jak najlepiej zabezpieczyć teren. Jednak ja zamiast dołączyć do niego, siadam na piętach przy rannym zawodniku i ponownie przypatruję się jej ranom. Szczerze powiedziawszy wyglądają gorzej, aniżeli poprzednio. Twarz dziewczyny też jakby trochę przygasła. Krzywię się, szczerze współczując jej.
Nagle na korytarzu wybucha zamieszanie. Szybko wstaję i rozglądam się zdezorientowana. Wracam wzorkiem na Mary i widzę strach w jej oczach. Wiktor szybko pojawia się obok, przechodząc „przeze mnie” i klęka przy niej.
– Odpoczywaj. Nic się poważnego nie dzieje. Staraj się nie hałasować, zaraz będę z powrotem – na pożegnanie całuje jej czoło, po czym mocniej chwytając oszczep w ręce, wychodzi z butiku, a my zostajemy same.
Moje serce podskoczyło do gardła i nawet siedząc bezpiecznie na fotelu, nie potrafię się uspokoić. Wirtualnymi nogami spaceruję po całym pomieszczeniu, trzymając się na baczności.
Znienacka następuje donośny dźwięk zza lady.
Marszczę czoło i doskakuję do chorej zawodniczki. Wypuszczam głośno powietrze z ust. W powietrzu materializuje się podarunek w postaci maści. Spoglądam na ciemnowłosą, pragnąc jej wszystko wytłumaczyć, ale nie potrafię. Jakaś siła trzyma moje usta zamknięte. Nawet jeśli udałoby mi się rozdziawić je, nikt by nie usłyszał moich słów za wyjątkiem blondynki obsługującej mój pokój. Pozostaje więc tylko obserwowanie jej reakcji.
Mary z początku przygląda się bacznie paczce, jakby miała zaraz wybuchnąć, lecz po kilku chwilach decyduje się na rozpakowanie. Na jej twarzy widnieje zdenerwowanie. Przypominam sobie jej postawę na dzień przed rozpoczęciem Igrzysk Głodowych i powstrzymuję się od nieznacznego uśmiechu. Wreszcie dziewczę (ale zaleciało staropolskim – przyp. Nika) odnajduje opakowanie z pomarańczową zwartością. Przygląda się mu z nieufnością, ale zauważa mój liścik. Czyta go na głos, po czym wywraca teatralnie oczami.
– Mówiłam ci, Katniss. Niczego nie potrzebuję – jej głos jest słaby, dlatego jej nie wierzę. Obserwuję, jak nakłada papkę na największe rany, mając nadzieję, że choć trochę to pomoże w powrocie do zdrowia.
Wystrzał z armaty.
Tak nagle, jak w korytarzu zaczęło się zamieszanie, tak szybko Wiktor wraz z Rosalindą wrócili do butiku, podtrzymując małą blondyneczkę o szaro-niebieskich oczach. Przekrzywiam głowę na bok. Sposób, w jaki ją trzymają jasno daje mi do zrozumienia, że przetrzymują ją w niewoli.
– Wróciliśmy... – mówi zmachana Rose, a widząc naczynie, szybko puszcza dziecko i podbiega do mojej podopiecznej, by pomóc jej rozsmarowywać maść.
– I znaleźliśmy niewolniczkę – dodaje chłopak, prowadząc dziewczynkę do reszty sojuszników. Nie wyrywa się, ani nie próbuje uciec. W sumie, mając do czynienia z równie potężnym względem mnie osobnikiem, zrobiłabym to samo.
Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że jej twarz przypomina mi tak bardzo inną, z którą kiedyś miałam do czynienia. Skąd u licha ją kojarzę? Nie wiem. Albo wiem. Nie, jednak nie. TAK, to to.
Otóż przede mną stoi Sophia Snow. Wnuczka mojego największego wroga.
Do moich nozdrzy natychmiastowo dostaje się duszący zapach róż, choć wcale nie ma go w pobliżu. Niemal zrzucam z oczu okulary, nie dbając o to, gdzie lądują. Podskakuję jak oparzona z fotela i resztkami sił biegnę w stronę drzwi. Kiedy jestem w połowie, robi mi się słabo, ale na szczęście, blondynka dyżurująca łapie mnie w ostatniej chwili. Razem czekamy minutę, aż odzyskam równowagę i proszę ją o zaprowadzenie do moich apartamentów. Róże sprawiają, że zaczynam się dusić. Kaszlę głośno, aż nareszcie ląduję na własnym łóżku. Ktoś wkłada mi do ust tabletki, grzecznie je połykam i odrażający odór powoli mnie opuszcza, a ja sama zapadam w głęboki sen.
– Kaaaaaaatniss...
Postanawiam zignorować marudzenie mojej siostry i dalej zgłębiam się w las, trzymając w dłoniach łuk. Staram się pozostać czujna w razie Strażników Pokoju czyhających tuż za rogiem. Strażnicy w lesie? Dziwne, zauważam, lecz dalej wędruję.
– Kaaaaaaaatniss, proszę. Zróbmy przerwę.
Wzdycham głośno i obracam się w stronę Prim. Jej jasne włosy jak zwykle są splecione w dwa warkoczyki, jednak w jej dłoniach spoczywa podobna broń do mojej. Moja mała siostrzyczka wreszcie się nauczy strzelać z łuku. Jestem taka dumna.
– Okej – odpowiadam kąśliwie. – Ty chwilę posiedź tutaj, a ja się jeszcze rozejrzę.
Nie czekając na odpowiedź, ruszam znowu przed siebie.
– Chcesz mnie zostawić? – przestraszony głosik brzmi tuż za mną. Obracam się na pięcie i ciągnę Prim za rękę na stary konar.
– To las. Nic ci tutaj nie grozi. Pamiętasz piosenki, których uczył nas tato? Pośpiewaj, a zrobi ci się weselej – radzę i wysilam się na uśmiech, po czym kątem oka zauważam biegnącą sarnę.
Tak, to jest nasza kolacja. Zadowolona ruszam wprost na zwierzę, wymierzając w nie strzałą. Zwierzyna nagle się zatrzymuje, dzięki czemu mogę poprawić drogę strzału i dopiero teraz puszczam cięciwę. Ofiara pada bez życia na ściółkę.
Znienacka śpiew siostry staje się głośniejszy, aż w moich uszach istnieje tylko on. Przerażona, wykręcam się w stronę konaru, na którym siedziała jeszcze przed sekundą. Teraz miejsce jest puste.
Zimne, zgniłe ręce oplatają moją szyję.
– Mówiłam, że będzie za późno? - głos siostry jest przesiąknięty wrogością. Jej palce zacieśniają się na tętnicy, aż słyszę chrzęst. To mój kark. Moja siostra właśnie złamała mi kark. Prim. Rue. Nie... Prim. Moja siostra. Jej śmiech staje się odległy, a ja zostaję przykopana ziemią.
Siadam na łóżku cała oblana potem. Jest ciemno, jednak to nie przeszkadza mi w odkryciu, że coś zostało dowiązane do mojej kostki. W przepływie paniki, zaczynam nią machać jak szalona, aż wreszcie niewidzialna nić pozwala mojej stopie swobodnie się poruszać. Już mam odetchnąć z ulgą, kiedy powietrze wokół mnie wybucha.
___
Trolololololo, dwa tygodnie. Coraz lepiej mi idzie. Choć muszę przyznać, że na napisanie tego wystarczyły mi dwa dni, to wolałam poczekać na NIEDZIELĘ, by było zgodnie z tradycją. :)
Jak widać, staram się prowadzić relację z areny i głównie z areny. Jeśli chcielibyście trochę odpoczynku od Mary i jej świty czy Lucasa i jego sojuszu i odrobinę więcej Peetniss, dajcie mi znać w komentarzach.
W ogóle dajcie mi znać w komentarzach, czy rozdział się Wam spodobał, czy coś byście w nim zmienili. Niestety nie stać mnie na posiadanie bety, dlatego liczę na Was, moich Zwycięzców jak i innych Trybutów.
W razie zażaleń czy pytań zapraszam na mojego ask'a, którego możecie znaleźć w zakładce "ZAPYTAJ MNIE" w prawej kolumnie.
No i chciałabym podziękować osobom, które czytają moje wypociny, a swoimi komentarzami mocno motywują mnie do dalszego pisania. Tylko dzięki Wam nadal tutaj jestem. Całuję wszystkich i każdego z osobna.
To chyba tyle na dzisiaj.
PS. Wszystkiego najlepszego dla Miki! ♥
I niech los zawsze Wam sprzyja!
Super notka! Więcej Peetniss, proszę.
OdpowiedzUsuńDziękuję <3
UsuńJak się cieszę, że w końcu dodałaś kolejny rozdział ^^ Ale czemu znowu przerywasz w takim momencie?! ;-; zua Nika .-.
OdpowiedzUsuńStandardowo - rozdział świetny :D
Teraz się rozpisałaś o Mery, a co z Lucasem? ;_; Ja chce Lucasa!
Pozostaje mi tylko czekać na kolejny rozdział. Weny ♥
Xemerius <3
UsuńBędzie Lucas, wkrótce!
1. Co za piękne życzenia ! Wzruszyłam się ;_; ;D
OdpowiedzUsuń2. Ty masz jakiś szósty zmysł, że dodajesz rozdziały wtedy, gdy jestem na wakacjach ? ;D To podejrzane ! ;D
3. Gdzie Lucas ja się pytam ? Skąd mam wiedzieć, czy go ktoś nie zabija, czy jego coś nie boli ? Hę, hę ? Żądam Lucasa ! ;D
4. Wiesz co, robisz się nudna. Ciągle i ciągle świetne rozdziały ;D ( pewnie znów Cię nastraszyłam ? Buahahahaha - jestem zła 3;D )
5. Rozdział ma być wcześniej, kapiszi ? ;D
6. No i to chyba wszystko ten, tegos... ;D
Ps. '' Dziewczę '' - staropolskie słowo jest staropolskie ! ;D
Twój FF jest świetny! Pierwsze co robię jak włączam komputer to wchodzę na Twój blog :) jak przestaniesz pisać, to się załamię :D
OdpowiedzUsuńi czekam na więcej!!!
UsuńJa też więcej Peetniss chce! :) Przed chwilą pochłonęłam wszystkie rozdziały, nie odrywając oczu ani na chwilę - normalnie uzależniona jestem przez Ciebie. Masz wspaniałą interpunkcję - w niej też się zakochałam, hahah ^^
OdpowiedzUsuńZa to tym dopiskiem do "dziewczę", na które bym pewnie nawet uwagi nie zwróciła gdyby nie komentarz poprawiłaś mi humor na cały dzień :) Dziękuje!
Czekam na n/n!
Kiedy kolejny rozdział?
OdpowiedzUsuńZostałaś nominowana do Liebster Awards. Oczywiście rozumiem, że nie wszyscy się to 'bawią", ale przy okazji chciałam pokazać Ci moje małe docenienie :)
OdpowiedzUsuńSzkoda ze tak traktujesz swoich czytelnikow. Wstawiasz rozdzial raz na kilkanascie tygodni. Usuwam z mojej prywatnej listy ulubionych blogow :)
OdpowiedzUsuńPisz to, błagam! Jesteś cudna.
OdpowiedzUsuńaw, właśnie przeczytałam twojego całego bloga no i muszę ci powiedzieć, że świetnie piszesz! mam nadzieję, że nowa notka już niedługo, bo dawno już tu nic nie dodawałaś :c
OdpowiedzUsuńSwietne przeczytałam wlasnie wszystko :D
OdpowiedzUsuńale cos dlugo nie dodajesz notki co mnie bardzo martwi :(
Czekam na nexta