niedziela, 13 lipca 2014

Rozdział XII.

   Stoję jak słup, oczekując na krzyk od zadanego ciosu, lecz ten nie następuje. Decyduję się w końcu na uchylenie powiek i moim oczom ukazuje się przedziwny obraz. Nathaniel wisi kilka centymetrów nad ziemią, trzymany za szyję przez trybuta z czwartej strefy. Włócznia wspólnego wroga spokojnie spoczywa w dłoniach rudowłosej Rose. Clarissa leży bez życia w kałuży krwi. Słychać wystrzelenie z armaty. Kolejne. Moje przerażenie ustępuje zdziwieniu i radości. Czyli wcale nie jest tak źle. Jak na razie sojusz się sprawdził. Gdy po swojej lewej słyszę szamotaninę, szybko się obracam i widzę, jak zawodowiec pochwytany wcześniej przez Wiktora ucieka gdzie pieprz rośnie. Krzywię się, bo przez chwilę pomyślałam, że o kolejnego zawodnika mniej.
W międzyczasie zauważam, że Mary chyba się już trochę otrząsnęła i rozumie, że walka faktycznie się toczy. Przygląda się spłoszonym wzrokiem Rose i jej kompanowi, aż w końcu jej spojrzenie staje się twarde.
    – Dzięki – rzuca krótko.
   Obraca się na pięcie, bo już chce zgarnąć zapalniczkę, która leży na biurku, kiedy jej sypialnia dosłownie rozpływa się w powietrzu, a trójka trybutów stoi na gruzach. Źrenice mojej podopiecznej powiększają się do wielkości spodków, kiedy słońce rozświetla jej twarz. Śmiem twierdzić, że ta cała sytuacja ją przerasta. Zagryzam tylko wargę i obserwuję dalej.
   – Cóż, to raczej nie jest bezpieczne miejsce. Idziemy stąd – zarządza chłopak o niebieskich tęczówkach i złotych włosach. Wiktor przez chwilę przypomina mi Finnicka, ale szybko zbywam to przeczucie. To nie jest teraz najważniejsze. Sojusz zgodnie, bez żadnych protestów, rusza w głąb ruin i mam pewność, że Rose i Wiktor potrafią się zająć Mary.
   Nie mam pojęcia, ile czasu siedzę na swoim stanowisku, ciągle towarzysząc tej trójce, ale odczuwam zmęczenie. Resztkami sił powstrzymuję moje oczy od ciągłego zamykania się. Tłumaczę sobie tylko, że przecież już odpoczęłam przez rozpoczęciem igrzysk. Słońce nad zawodnikami też jakby zbliża się ku horyzontowi, a przecież ani oni, ani trybuci z Siódemki nie odnaleźli siebie nawzajem ani, co mnie bardziej martwi, Luke'a. Nie mam pojęcia gdzie jest, ale dopóki grupa sojuszników nie postanawia ukryć się na noc w opuszczonym hotelu, dopóty przy nich trwam. Zanim ich opuszczę, dokładnie przeszukuję kilka pięter i żałuję, że nie mam okazji przekazać im informacji o braku niebezpieczeństwa. Chwilowego, oczywiście. Kto wie, co może zdarzyć się za pięć minut?
   Przyglądam się Mary, która patrzy nieobecnym wzrokiem na dzidę, którą otrzymała "w spadku" po Nathanielu. Nie przypominam sobie, by na treningach ćwiczyła z tego typu bronią, ale Wiktor udzielił już jej krótkiej lekcji. Chociaż mnie nie widzi, to posyłam jej słaby uśmiech i po naciśnięciu odpowiedniego przycisku na mojej konsoli, wracam do ogólnego widoku na arenę.
  Ta jest ogromna, niczym prawdziwy Kapitol. A może jeszcze większa? Zagryzam dolną wargę i po kolei wciskam kolejny, tym razem niebieski guziczek teleportując się od jednego trybuta do drugiego.
   Po kilkukrotnym natrafieniu na Mary i Nathaniela, w końcu przed moimi oczami ukazuje się chłopak o silnej posturze, który, jak łatwo wywnioskować po zmęczeniu na twarzy, mocuje się z żelaznymi drzwiami wpuszczającymi do swego rodzaju schronu przeciwatomowego czy czegoś w tym rodzaju z pomocą metalowej rurki.
    – Jeszcze centymetr! – krzyczy bardziej do siebie, nieświadomy zagrożenia czyhającego za rogiem.
   Postanawiam go wyręczyć i robię obejście, kiedy wreszcie słyszę triumfalny okrzyk. Szybko decyduję na powrót i dołączam do chłopaka. Obserwuję, jak ten kładzie się w betonowym schronie pośrodku jakiegoś wielkiego, oczywiście zburzonego, budynku przypominającego mi trochę bank.
   Siadam przy nim i oboje obserwujemy godło Kapitolu z towarzyszącą mu melodią hymnu. Po chwili ukazują się nam twarze poległych trybutów - w tym Clarissy. Oprócz niej zginęła jeszcze dwójka z Dziesiątej Dzielnicy, chłopak z Ósemki i dwie dziewczynki w wieku 13 lat z trzeciej strefy i piątej. Sześć umarłych pierwszego dnia.    Na bank wiadomo, że wśród zawodników potworzyły się sojusze. Odjąć od pozostałych szóstkę trybutów Annie, Johanny i moich, to wychodzi... Dwanaście osób, w tym trzech zawodowców. Cóż, jeśli można nazwać ich "zawodowcami". Jedyne czym się różnią od reszty to większy metraż skarbca, ale są równie śmiercionośni, co reszta. Kilkanaście sekund później ponownie pojawia się godło, a następnie następuje głucha cisza.
   Przez dłuższy czas przyglądam się śpiącemu Lucasowi. Nawet nie wiem kiedy, robi się jaśniej i zawodników oraz ich mentorów wita nowy dzień na arenie. Spoglądam na zegarek. Niemożliwe, że minęła już prawie cała doba, myślę, lecz fakty są takie, a nie inne. Przez noc moje wyczerpanie sięgnęło maksymalnej granicy, dlatego opuszczam rozgrywkę dosłownie na sekundę, by poprosić jedną ze służących, które mi przydzielono o filiżankę kawy. Żałuję, że nie ma tutaj ze mną Lauren. Ona na pewno powiedziałaby mi, co mam zrobić, by pomóc swoim podopiecznym, a nie tylko łazić krok w krok za nimi.
   Kiedy obsługująca mnie kobieta przynosi mi zamówienie na stolik przy kanapach, mam zaraz ochotę szybko zawołać ją do swojego stanowiska, ale szybko udaje mi się odgadnąć jej sugestię. Po pierwsze faktycznie powinnam się od tego oderwać chociaż na chwilę. Po drugie, sprzęt na którym pracuję z pewnością nie jest tani. Wzdycham tylko ciężko i resztkami sił zwlekam się z wygodnego siedziska, przemierzając niemal całe pomieszczenie, na końcu lądujący tyłkiem na miękkiej, skórzanej kanapie w odcieniu écru. Zwykle zwracałabym uwagę na smak kawy, jednak teraz było mi to kompletnie obojętne. Ważne, by dodało kopa do dalszej pracy.
   I tak nie minęło chociaż pół godziny, a ja znów dołączyłam do rozgrywki. Miejsce, w którym nocował Lucas było puste, więc doszłam do wniosku, że pewnie poszedł poszukać czegoś do jedzenia. Niepewnie wyszłam z kryjówki, rozglądając się na boki. Wcześniej, w mroku, nie miałam okazji dostrzec szczegółów okolicy miejsca jego nocnego pobytu. Nie widząc żadnego wroga na horyzoncie, łapię odwagę i stawiam pierwszy krok z zamiarem przeszukania otoczenia.
   Nie znajdując niczego ciekawego za wyjątkiem odkrycia tego, że znajduję się w jakiejś usługowej dzielnicy, co stwierdziłam po niezliczonej ilości starych ruin banków. Zrezygnowana mam zamiar wycofać się do Mary i jej sojuszu, gdy wychodząc z bunkru, słyszę czyjeś śmiechy.
   Cholera.
   Tyle jeśli chodzi o zapewnianie bezpieczeństwa Luke'owi.
  Jestem niemal w stu procentach pewna, że wśród gromadki liczącej dwie lub więcej osób jest jedna dziewczyna. Mój spokój mija w ułamku sekundy zmieniając się w podenerwowanie. Siedzę cicho w kącie pomieszczenia, oczekując na najgorsze: odkrycie kryjówki mojego podopiecznego. Z pewnością byłoby mi o wiele lżej, jeśli wiedziałabym, że znalazł zawodników Johanny.
   Kroki są coraz bliżej, a moje serce bije oszalałe. Twarze wyłaniające się zza betonowych drzwi sprawiają, że czuję lekką ulgę. Dopiero gdy w zasięgu mojego wzroku pojawia się Lucas, czuję się już prawie w pełni odprężona. Udało im się! Udało im się znaleźć! Angelina nadal się śmieje, pomimo uciszania Josha. Luke kładzie na prowizorycznym stoliku stworzonym z dwóch połączonych desek opakowanie suszonych owoców i bidon. Przyglądam się mu podejrzliwie. Żałuję, że nie mogę podnosić niczego. Gdyby okazało się, że w środku znajduje się woda, byłabym wniebowzięta. Niestety rzeczywistość nie składa się z samych dobrych wieści, co wnioskuję po ich dalszej rozmowie.
   – Bez wody nie powinniśmy nawet tego jeść – mruknął wysoki, czarnowłosy chłopak z Siódemki.
   – Ale jestem taka głodna.. – jęknęła jego towarzyszka. 
   Rysy jej twarzy wskazywały na to, że była młodsza od Luke'a, Mary czy Josha. Dałam jej nie więcej niż piętnaście lat. Reszta drużyny zupełnie zrozumiała jej potrzeby i nareszcie zadecydowali zjeść po dwóch kawałkach jabłek. Rosalinda nadal nie wygląda na zadowoloną, ale skupiam uwagę na ich głównym problemie.
   Brak wody.
   – Trochę przeszliśmy piechotą. Zwiedziliśmy po drodze wszystkie zawalone centra handlowe i kompletny brak płynów – mówi po jakimś czasie sojusznik, kiedy we trójkę siedzą w kółku, wpatrując się w pusty bidon. – Ale jestem pewien, że gdzieś ona musi być. Inaczej by tego nam nie dawali... – wzdycha głośno i na tym kończy się ich rozmowa.
   – Musimy iść dalej – zadecydowała nastolatka i pomimo zmęczenia, szybko unosi się do góry. Zdziwieni chłopcy chwilę się ociągają, ale pod przymusem po kilku minutach wstają i opuszczają bezpieczną kryjówkę, zabierając ze sobą swoje zdobycze.
   Pragnę iść za nimi, lecz w tym samym momencie czuję, jak czyjaś dłoń ląduje na moim ramieniu. Podskakuję w miejscu, dopiero po sekundzie wracając do swojego pokoju dowodzenia. Przecieram oczy knykciami i obracam się do tyłu.
   Widząc blond czuprynę, na moich ustach mimowolnie pojawia się uśmiech. Wyciągam dłoń do chłopaka. Gdy ten ją lekko ściska, mój uśmiech się powiększa, a ja wracam do gry.
   – O nie, nie – protest dochodzący zza moich pleców zwraca moją uwagę. Znowu zerkam na Peetę. – Zdajesz sobie sprawę z tego, jak długo tutaj już przebywasz? Reszta mentorów jest po spokojnie przespanej nocy i pięciu posiłkach, a jedyne, co ty osiągnęłaś z tych rzeczy jest marna kawa zbożowa.
   Czuję się jak małe dziecko, które jest karcone przez odpowiedzialnego rodzica. Mój narzeczony przesadza. Z drugiej strony domyślam się jednak jak wyglądam po całej dobie czuwania, więc nie ma bata, by udało mi się przekonać chłopaka do swojej kondycji. Jęczę cicho, ale wreszcie poddaję się i daję się zaprowadzić Peecie do stołówki.
   Po drodze czuję, jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a nawet przez chwilę mam wrażenie, że słabnę. Na szczęście silne ramię blondyna podtrzymuje mnie mocno i nawet nikt się nie orientuje o moim chwilowym zachwianiu.
   Na miejscu siadam przy stole. Ku mojemu zdziwieniu, stołówka jest pełna rozmawiających i śmiejących się mentorów. Dlaczego u licha są tacy radośni, gdy ich podopieczni walczą o własne życie?
   Odpowiedź spadła na mnie natychmiastowo.
   To nie są już ci sami trybuci. Oni nie pochodzą z dystryktów. Oczywiście, troszczą się o nich, ale już nie w tym samym stopniu. Mam wrażenie, że jestem jedyną mentorką spośród wszystkich tak bardzo przeżywającą losy swoich zawodników.
   I dopiero teraz zauważam Annie siedzącą gdzieś na boku. Ciągnę Peetę w jej stronę, po drodze zgarniając dwie porcje kurczaka z puree ziemniaczanym i jakąś surówką. Przyglądam się jej twarzy. Wygląda na równie zmęczoną co ja. Może jednak nie jestem sama, pomyślałam, smutno patrząc na brzuch kobiety. Ona powinna odpoczywać, a zamiast tego przyjmuje „na klatę” kolejne Igrzyska Głodowe. Zauważa mnie, a ja posyłam jej uśmiech, który wygląda bardziej na grymas. Bez zbędnych pytań o samopoczucie, obydwie zajmujemy się posiłkiem. A raczej ona zajada swoją porcję, tymczasem ja spoglądam na swój talerz z obrzydzeniem. Nie sądzę, bym była w stanie zjeść to wszystko..
   Znienacka nad moim uchem pojawiają się usta chłopaka.
   – Widziałem Twoje zawahanie. Zaraz przyniosę ci środki – mruczy dyskretnie, niby posyłając mi buziaka i odchodzi.
   Patrzę za nim tęsknie, oczekując najgorszego po jego powrocie. Gdy znika za ścianą, ponownie skupiam się na posiłku. Wsadzam w niego widelec i wkładam do buzi porcję ziemniaczanej papki. Nawet jej nie smakuję, tylko od razu połykam.
   „Środki” oznaczały moje leki, które nakazano mi brać od czasu pobytu w szpitalu. Nikt właściwie nie wiedział o tym, że świadomie zaniedbuję ich spożywanie w określonych godzinach, ale Peeta na pewno się domyślił dawno temu. Czuję się przegrana, kiedy na mojej dłoni lądują kolorowe tabletki. Szybko je połykam, znając konsekwencje tego czynu. Kiedy kończę posiłek, zostawiając, za przyzwoleniem mojego własnego sojusznika, połowę talerza, chłopak o blond włosach pomaga mi wstać jakbym nagle była porcelanową lalką i prowadzi mnie przed siebie. Zamykam oczy, więc dopiero gdy słyszę nazwę automatycznego lokaja „Apartamenty”, moje oczy otwierają się szeroko. Posyłam Peecie spojrzenie męczennika, ale ten idzie dalej nieugięty.
   – Nie złość się, robię to, co ci służy – mruczy, wprowadzając nas do penthouse'a, w którym spędziłam ostatni tydzień. Doskonale znam kierunek, w którym mnie prowadzi. 
   Sypialnia. Przeklinam pod nosem. Muszę wrócić do Mary i Lucasa, muszę!
Jestem więcej niż pewna, że brzmi to w moich myślach trochę, jakbym była uzależniona, ale nie dbam o to.
Wreszcie po namowach narzeczonego, kładę się na materacu.
   – Wygrałeś – mówię nadąsana. – Ale pod dwoma warunkami. Zostajesz tutaj ze mną – mruczę ciszej, lekko ukołysana przez leki. – I... Pozwolisz mi wysłać Luke'owi podarunek.
   Nie czekając na odpowiedź, zrywam się z łóżka i biegnę do centrum dowodzenia, zanim ktokolwiek mnie złapie. W swoim pomieszczeniu, zaglądam na chwilę do swoich przemierzających arenę trybutów, po czym wykonuję telefon do doktora Suttona. Ten odbiera po sygnale, a słysząc mój głos, od razu przechodzi do konkretów. Jestem mu za to wdzięczna, biorąc pod uwagę, że zaraz wparuje tutaj Peeta. Rozmowa nie trwa dwie minuty, a ja mam to, czego potrzebuję. W ekspresowym tempie przelewam kredyty na specjalne konto i wybieram opcję „większa butelka wody”. Muszę przyznać, że sporo mnie to kosztuje, ale nie mogę pozwolić sobie na odwodnienie żadnego z szóstki podopiecznych.
   W pośpiechu nawet nie zauważam, kiedy w pomieszczeniu pojawia się mój ukochany. Jestem mu wdzięczna za nieodciągnięcie mnie od zakupu podarunku. Na koniec, pozwalam zaprowadzić się z powrotem do sypialni, gdzie bardziej ochoczo, niż wcześniej wchodzę na łóżko.
   – Chodź... – szepczę. 
   Na twarzy mojego towarzysza pojawia się szerszy uśmiech i zajmuje miejsce obok mnie. Opieram głowę na jego torsie, a ten obejmuje mnie ramieniem. Leżymy tak dłuższą chwilę, do czasu gdy przychodzi mi do głowy dręcząca myśl.
   – Co jeśli zawiodę? – tym razem mówię ledwo słyszalnie. 
   Peeta w odpowiedzi tylko całuje mi mocno, a w moim podbrzuszu pojawia się dziwne pragnienie. Wspinam się na ręce resztkami sił i zarzucam całe moje ciało na jego. Odwzajemniam jego pocałunki wkładając w nie uczucia, które mną targają. Strach. Radość. Podenerwowanie. Miłość. Po jakimś nieokreślonym czasie, to ja ląduję na dole, a pieszczoty schodzą na moją szyję. Tym razem jedno pragnienie odsuwa na bok cały niepokój.
   Kiedy już mam położyć palce na guziku koszuli Peety, ten unosi się i siada na kolanach, przerywając nasze połączenie. Patrzę na niego nieodgadnioną miną, chowając za nią rozczarowanie.
   – Nie zawiedziesz ich. Gwarantuję ci to – wreszcie mi odpowiada, całuje po raz ostatni w czoło i opada na łóżko obok mnie. Ponownie wtulam się w jego bok, czując jak zmęczenie wraca. Nim się orientuję, opadam w krainę snu, dopiero teraz rozumiejąc, jak bardzo go potrzebowałam.
   W snach znowu widzę Clove, ale tym razem towarzyszy jej Liszka ze smutną miną. Budzę się co pięć minut, starając się wyrzucić z głowy ich obraz. Chłopak obok mnie, jak zauważam też drzemie, więc jak najszybciej wracam do błogiego stanu.

*   *   *

   – Katniss? Katniss! – budzą mnie krzyki.
  Niechętnie otwieram oczy. Pierwsze, co zauważam to to, że miejsce obok mnie jest puste. Peta zniknął. Dopiero po tym skupiam uwagę na głosie, który śmiał mnie obudzić z polowań w lesie. Zerkam w stronę drzwi. Zaspanym wzrokiem przyglądam się Lauren, kompletnie nie rozumiejąc jej poruszenia.
   – O co chodzi? – pytam cicho. 
  – Jeden z Twoich trybutów... – urywa, widząc jak oparzona wyskakuję spod kołdry. Wciskam na siebie jakieś świeże ubranie, po czym patrzę wyczekująco. 
   – To Mary.


___
Hihi, jest :)
Cieszycie się z wakacji, Trybuci?
Mogłabym się tłumaczyć, czemu znowu tak długo nie było rozdziałów, ale... Hej! Są wakacje i skończyła się szkoła, co znaczy więcej czasu. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierają i zachęcam do komentowania, wyrażania swoich opinii ;)




I niech los zawsze Wam sprzyja!





ps. Wiem, zabijecie mnie za zakończenie :)))))))

9 komentarzy:

  1. :OO Jestem pierwsza, hihi XD
    Wiesz, że zabić Cię to za mało?! ;__;
    Ale Mary i tak zbytnio nie lubiłam, więc.. XD
    Nie mam pojęcia co napisać .-.
    Rozdział świetny, tak samo jak poprzednie :> (to się stało moją mantrą XDD) Ej, co to jest mantra? XD .-.
    Czekam na więcej rozdziałów *u*
    Lofky, kofky i wgl xoxo

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Czemu nikt nie pisze komentarzy? :o Widzisz? TO [czyt. mój ukochany Xemi XD] jest prawdziwa miłość XDD

      Usuń
  2. 1. Przepraszam, że nie napisałam komentarza wcześniej ( ale nie musisz być zła, Xemerius już mnie ochrzanił w komentarzy powyżej xD ), ale byłam z rodzicami na wyjeździe. Rozumiesz ?! Tydzień bez internetu. Biedna Mika ;c
    2. Mimo wszystko cieszę się z daty wstawienia, bo moje urodziny ^.^
    3. Grrrrrrr! Ja tak długo czekałam na rozdział, a ta wredna małp(k)a wstawia mi tu coś takiego na koniec?! Wstydź się podły, zły, parszywy, podstępny, wredny, złośliwy, perfidny, niedobry człowieku ! Ja Ci tego nie zapomnę tytytyty... -,-
    4. I tak Cię informuję : jeśli Luke nie wygra igrzysk. to narazisz się na mój gniew ;D
    5. A nie chcesz narazić się na mój gniew xD
    6. Mary możesz zabić - nie lubię jej ; ]
    7. Chyba Ci nie pisałam, że super rozdział ? Więc chociaż jesteś takim samym niecnym demonem co wspomniany wcześniej Xemerius to piszesz genialnie <33
    8. I na koniec cieszę się, że '' Igrzyska Głodowe czas zacząć! '' Nawet nie wiesz jak długo czekałam na te '' relacje z areny ;33
    9. Weny ! ;***
    Ps. Rozdział TRADYCYJNIE w niedziele, nie ? xD

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ojeju, dziękuję. Wzruszyłam się ;_; *ociera łezkę z oka* ;D

      Usuń
  3. Właśnie odkryłam twojego bloga :) Przeczytałam już wszystko i czekam na więcej :) Pięknie piszesz i mam tylko 1 małe zastrzeżenie: proszę nie pisz "przygryzam wargę", bo strasznie mnie to irytuje i kojarzy fatalnie :/ Sorki, ale dla mnie jest to coś tak odrzucającego, że szok. Mam nadzieję, że nie będziesz już tak pisać :) Poza tym wszystko mi się bardzo podoba :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Genialnie piszesz,czekam na kolejną notkę!

    OdpowiedzUsuń
  5. Genialnie piszesz! Cholera czuję się jakbym czytała kolejną książkę Suzanne Collins.
    Uwielbiam Cię za te wszystkie momenty Peety i Katniss, nienawidzę za przerywanie w takim momencie, ale ponownie kocham za to, że piszesz rozdziały :) *le bipolarna ja*
    Chciałabym tylko zauważyć, że dzisiaj jest 26 lipca, a Ty opublikowałaś rozdział 13 lipca i...no ten, JA JUŻ CHCĘ KOLEJNY KAPISZI? :D

    OdpowiedzUsuń