niedziela, 27 lipca 2014

Rozdział XIII.

    – To Mary – na te słowa zamieram, lecz próbuję się szybko otrząsnąć. W moim gardle pojawia się wielka gula, więc tylko patrzę wyczekująco na Lauren, przy okazji związując włosy w niechlujny warkocz. – Ona... żyje. Ale nie jest z nią dobrze. Uznałam, że musisz być na bieżąco – kiwam głową na zgodę. Cieszę się znów widząc blondynkę, jednak nie czas na uciechę. Jeden z moich podopiecznych jest w potrzebie.
    W drodze do swojego pomieszczenia dowodzenia wyrzuty sumienia spadają na mnie jak lawina. Gdybym tylko nie straciła czujności, z pewnością nic by się nie stało. Margaret byłaby cała i zdrowa. Nie powinnam była oddawać się własnej wygodzie i przyjemności. Nie teraz.
    Ogarniająca mnie fala gorąca, odgania wszelkie inne myśli. Wchodzę do przestronnego, jasnego pokoju, nie spuszczając wzroku z beżowego fotela stojącego tuż przy konsoli. Po raz ostatni rozglądam się dookoła, zanim włożę okulary i zanurzę się w morze walki i przelanej krwi. Lou nadal jest tutaj. Uśmiecha się do mnie, przez co czuję się podniesiona na duchu. Nie mam siły oddać jej ten gest, jednak przekazuję jej spojrzeniem swoją wdzięczność. Obracam się z powrotem do wielkiego ekranu i po raz pierwszy zerkam na datę.
    Niech to. Dwa dni!
    Minęły dwa dni od kiedy ostatnim razem tutaj przebywałam. Jak mogłam tyle przespać?! Po sekundzie znajduję wytłumaczenie, dlaczego nie było przy mnie Peety, gdy się przebudziłam. On, w porównaniu do mnie, nie został otumaniony przez głupie proszki.
    Ile mnie ominęło?
    Pewnie sporo. Chwytam w dłonie konsolę i sprawdzam podstawowe informacje. Na arenie panuje zmierzch, a to oznacza, że nie mam wiele czasu do pomocy. Wraz z nadejściem nocy w większości sponsorzy kładą się do łóżka. Znowu przeklinam pod nosem i czym prędzej przyglądam się statystykom. W ciągu ostatnich 48 godzin zmarło kolejnych trzech trybutów. Całe szczęście nikt z zawartego sojuszu.
    Dosłownie na chwilę chwytam okulary, które sprowadzają mnie do zupełnie innego wymiaru i zaczynam szukać swoich podopiecznych. Wreszcie, po około trzech minutach lokalizator wskazuje mi Wiktora. Pamiętam, że ostatnim razem to on z Rose byli przy Mary. Czym prędzej „ląduję” tuż przy nim i zaczynam rozglądać się na boki. Zauważam, że znajdujemy się w jakimś opuszczonym centrum handlowym. Dziwne, prędzej spodziewałabym się niebezpieczeństwa na zewnątrz, ale bez dalszego ociągania się ruszam za zdecydowanie zmęczonym chłopakiem na wyższe piętro. Mimo moich krótszych nóg, dorównuję mu kroku i wchodzimy razem do jakiegoś butiku. Marszczę czoło, gdy blondyn zagląda za ladę. Podążam jednak jego śladami i zauważam zmaltretowaną ciemnowłosą dziewczynę. Jej skórę, odkrytą przez postrzępione ubrania, zdobią rany, które jednoznacznie wskazują na zadrapanie. Z moich ust wydobywa się stłumiony jęk, po czym klękam przy Margaret. Jej oczy są zamknięte, ale wyczuwam miarowy oddech, co znaczy, że nadal żyje, choć słowo daję wygląda na konającą.
    – Co znalazłeś? – Rosalinda od razu doskakuje do swojego towarzysza, patrząc na jego ręce.
    – Niestety niewiele – odpowiada z nutą niezadowolenia, lecz od razu podaje sojuszniczce butelkę wypełnioną niebieską cieczą i skrawki materiałów.
    Złotowłosa wzdycha ciężko.
    – Dobre i to.
    Posyła uśmiech Wiktorowi, a ten go odwzajemnia, choć przypuszczam ile wysiłku musiał włożyć w ten gest. Następnie nie czekając na polecenie, niemal wyrywa zdobycze, odkręca butelkę i polewa nią obficie kawałki jeansu, po czym przyciska je mocno do ran Mary.
    W odpowiedzi słyszę głośny skowyt wydobywający się z ust rannej, choć jej oczy są nadal zamknięte.
    – Nie możesz robić tego delikatniej?
    Zerkam na chłopaka. Wiktor wygląda na zdenerwowanego. Nie mam pojęcia, czy z troski, czy z niechęci do targania dodatkowego ciężaru w postaci mojej trybutki. Mam jednak nadzieję, że nie chodzi o to drugie.
    – Staram się – w głosie nastolatki wyczuwam ironię. Jej usta są mocno ze sobą złączone, nie wyrażające żadnych emocji. Przypominam sobie obraz mojej mamy opatrującej rany górników. Odcięłabym sobie rękę, wyglądają w takiej chwili tak samo.
    – Zostawcie mnie – do dyskusji włącza się trzeci głos. Zadziwiona spoglądam na chorą. Jej powieki są uchylone i spogląda na tą dwójkę jadowitym spojrzeniem. – Nie potrzebuję niczyjej pomocy. Prędzej czy później i tak przyjdzie mi umrzeć. Lepiej ratujcie siebie – pomimo wykończenia, jej ton jest stanowczy. Od razu widzę w niej Margaret, która stawiała się zaledwie kilka dni temu każdemu komu popadnie.
    – Och, zamknij się – wtrąca się Rose. - Nikt nie chce tu umrzeć. Nawet ty. Więc współpracuj ze mną.
    Moja podopieczna zaczyna się opierać, lecz zanim zdąży zrobić cokolwiek ryzykownego, silna dłoń spoczywa na jej ramieniu.
    – Rose ma rację. Powinnaś odpocząć – na ten dotyk i spojrzenie ranna odpręża się i opada na prowizoryczne poduszki urządzone z kartonowych pudeł.
    Spojrzenie.
    Jestem pewna, że skądś je kojarzę. Skąd? Nie wiem. Nie wiem. Cholera, przecież doskonale je znam. Znowu przyglądam się scenie rozgrywającej się tuż obok. Dziewczyna z Czwartej Strefy opatruje rany mojej trybutce, a obok... Wiktor siedzi obok Mary, mocno trzymając jej dłoń. Ku mojemu zdziwieniu, dziewczyna wcale nie protestuje. Wręcz przeciwnie. Wtula się w potężne ramiona wybawcy. W końcu to on pierwszego dnia uratował jej życie. Kto wie, czy tego wieczora nie uczynił tego samego.
    Wreszcie nad moją głową zaświeca się żaróweczka.
    Peeta.
    To on obdarowywał mnie identycznym spojrzeniem podczas naszych pierwszych igrzysk. Wtedy, kiedy miał okazję się do mnie zbliżyć. Nadal mnie chronił, nawet wtedy, gdy ja wzięłam go za zdrajcę. Mocno łapię zębami dolną wargę, odrzucając swoje własne przeżycia na dalszy plan.
    Sposób, w jaki Mary odwzajemnia jego gest, wywiera na mnie uczucie, że wcale nie udaje. Oblizuję dolną wargę, pogrążając się w przemyśleniach. Zawsze myślałam, że Mary jest... Nieważne.
    Wciskam niebieski guzik, który sprowadza mnie z powrotem na ziemię, do mojego centrum dowodzenia. Spoglądam na kanapę. Jest pusta, lecz na szczęście nim minie ułamek sekundy zauważam Lauren stojącą obok niej. Nie zważając na jeszcze jedną kobietę z obsługi, szybkim krokiem się do niej kieruję. Stojąc z nią twarz w twarz, chrząkam głośno.
    – Czy możesz zaprowadzić mnie do mojej kwatery? – staram się, by mój głos brzmiał pewnie. Na szczęście, nie zjadłam słów z podenerwowania.
    Kobieta chyba szybko załapuje moje podejście i odpowiada skinięciem głowy, po czym obydwie opuszczamy pomieszczenie. Zamiast jednak skierować się w stronę wind, zaciągam blondynkę na poddasze. Dopiero na miejscu jestem pewna, że nikt nie jest w stanie nas podsłuchać.
    – Ta niebieska ciecz, to...?
    – To woda, nie martw się – wcina mi się szybko w słowo, za co w sumie jestem wdzięczna. – Odkryli to, kiedy jeden dzieciak po wypiciu tej przeźroczystej zaczął się dusić – wzruszyła ramionami.
    Głośno wypuszczam powietrze z płuc.
    – Z drugiej strony to nie wystarczy na uleczenie ran Mary – po tych słowach, serce podchodzi mi do gardła.     Co gorsze, Lauren ma rację.
    Woda nie jest w stanie zapewnić szybkiego wyleczenia TAK głębokich ran. Pocieram dłonią czoło. Nawet nie wiem, od czego te rany są. Wygląda to jak zadrapanie od rodzaju ostrej dłoni lub mocnych szponów. Mam cichą nadzieję, że na arenie nie występują zmutowane zwierzęta, co w sumie nie byłoby dla mnie zaskoczeniem, biorąc pod uwagę kompletną niezgodność z regułami oraz całkowitym brakiem roślin.
    Zbieram myśli i głośno nabieram powierza do płuc.
    – Okej. Co proponujesz? – zerkam na nią z nadzieją.
    – Cóż... Nie jestem medykiem, ale z poprzednich lat pamiętam, że mentorzy zakupywali różne maście lecznicze.
    Eureka!
    – Dziękuję! –niemal wykrzykuję, całuję dziewczynę w oba policzki, co jest kompletnie do mnie niepodobne, po czym zbiegam klatką schodową aż na sam dół budynku do sal bankietowych, gdzie mam możliwość do zdobycia paru sponsorów.
    Gdy tylko docieram do jednego z trzech olbrzymich pomieszczeń, jestem cała zdyszana, ale to nie przeszkadza ani mnie, ani grupce Kapitolończyków, którzy od razu do mnie podchodzą i pytają o samopoczucie moje i moich podopiecznych. Staram się być grzeczna i spokojnie odpowiadam na pytania, chociaż gdzieś głębiej jestem kłębkiem nerwów. Niecierpliwość aż zżera mnie od środka.
    Wreszcie, dzięki Bogu, jakaś kobieta koło czterdziestki wręcza mi talon z dość sporą ilością kredytów. Nadal niewystarczającą na nawet najmniejsze opakowanie lekarstwa. Nie poddaję się jednak łatwo i po upłynięciu kolejnej godziny mam to, czego tak bardzo potrzebuje moja trybutka. Rzucam uśmiech mężczyźnie o fioletowych włosach, z którym udało mi się nawiązać dłuższą współpracę – głównie dzięki mojemu wizerunkowi Kosogłosa, przepraszam go i pod pretekstem skoczenia do łazienki, zmykam z sali, w której tłum bawił się w najlepsze.
    Powoli opadająca z sił, wjeżdżam windą na wyższe piętro i po skierowaniu przez grono tlenionych blondynek do pomieszczenia, które już idealnie poznałam przy okazji innego podarunku, od razu porywam w ręce mały ekran, po czym włączam funkcję sklepu. Chwilę zajmuje mi przejrzenie całego asortymentu leczniczego i nareszcie trafiam na to, czego szukam. Palcem klikam na wskazany słoiczek z napisem „Na silne rany”, a kiedy przed oczami pojawia się instrukcja użytkowania, mrużę oczy, bo już ledwo widzę cokolwiek.
    „Specjalny krem na głębokie rany należy użytkować obficie. Przynajmniej 5ml preparatu na ranę pięciocentymetrową. By uzyskać lepszy i szybszy efekt należy zużyć 10ml pomarańczowej mazi na taką samą ranę”
    Schylam się, ponownie czytając wstęp. Następnie spoglądam na pojemność najmniejszego pojemniczka, na który akurat mnie stać. 20ml. To źle, bardzo bardzo źle. Ciało Mary jest całe poszatkowane, a maści wystarczy nawet nie na jedną trzecią ran. Zagryzam mocno wargę. Tak czy siak, muszę jej to wysłać. Nie mogę zaryzykować jej życia przez jakąś głupią etykietkę. Wzdycham ciężko i wracam wzrokiem na tekst.
    „Używać bezpośrednio na oczyszczoną i osuszoną skórę, by uniknąć zakażeń. Mogą wystąpić skutki uboczne takie jak: swędzenie, wysypka, wahania nastroju, nagły spadek ciśnienia, podrażnienia”
    Ściągam brwi i zanim wcisnę guzik z napisem „Zakup”, biorę głęboki oddech. Maszyna pyta mnie, czy nie zechciałabym przekazać wskazówki liczącej do 16 znaków. Klikam „Tak” i szybko wpisuję słowa, które od razu pojawiają mi się w głowie. „Smarować gęsto-K”.
    Kiedy naciskam „Wyślij”, uśmiecham się pod nosem i wstaję ze stanowiska. Wychodzę z marketu, czując się naga, bez żadnych kredytów w kieszeni, lecz z drugiej strony cieszę się, że mogę pomóc. Nim minie pięć minut, jestem z powrotem w swoim centrum dowodzenia. W środku znajduje się tylko jedna kobieta o imieniu Anna, jak podpowiada mi jej identyfikator. Gapię się chwilę w widok rozchodzący się za oknem, myśląc o Peecie. Gdzie on się podziewa? Przytomnieję po paru sekundach i układam tyłek na w miarę wygodnym fotelu, po czym zakładam na oczy okulary i przełączam się do drugiego świata.
    Ku mojemu zdziwieniu, od razu natrafiam na moją grupkę sojuszników z Wiktorem na czele. Od mojego ostatniego pobytu tutaj niewiele się zmieniło. Rose gdzieś polazła, za to Mary nadal leży pod ladą na prowizorycznym łóżku. Jedyny mężczyzna w gronie, obchodzi teraz cały sklep i korytarz przed nim, starając się jak najlepiej zabezpieczyć teren. Jednak ja zamiast dołączyć do niego, siadam na piętach przy rannym zawodniku i ponownie przypatruję się jej ranom. Szczerze powiedziawszy wyglądają gorzej, aniżeli poprzednio. Twarz dziewczyny też jakby trochę przygasła. Krzywię się, szczerze współczując jej.
    Nagle na korytarzu wybucha zamieszanie. Szybko wstaję i rozglądam się zdezorientowana. Wracam wzorkiem na Mary i widzę strach w jej oczach. Wiktor szybko pojawia się obok, przechodząc „przeze mnie” i klęka przy niej.
    – Odpoczywaj. Nic się poważnego nie dzieje. Staraj się nie hałasować, zaraz będę z powrotem – na pożegnanie całuje jej czoło, po czym mocniej chwytając oszczep w ręce, wychodzi z butiku, a my zostajemy same.
    Moje serce podskoczyło do gardła i nawet siedząc bezpiecznie na fotelu, nie potrafię się uspokoić. Wirtualnymi nogami spaceruję po całym pomieszczeniu, trzymając się na baczności.
    Znienacka następuje donośny dźwięk zza lady.
    Marszczę czoło i doskakuję do chorej zawodniczki. Wypuszczam głośno powietrze z ust. W powietrzu materializuje się podarunek w postaci maści. Spoglądam na ciemnowłosą, pragnąc jej wszystko wytłumaczyć, ale nie potrafię. Jakaś siła trzyma moje usta zamknięte. Nawet jeśli udałoby mi się rozdziawić je, nikt by nie usłyszał moich słów za wyjątkiem blondynki obsługującej mój pokój. Pozostaje więc tylko obserwowanie jej reakcji.
    Mary z początku przygląda się bacznie paczce, jakby miała zaraz wybuchnąć, lecz po kilku chwilach decyduje się na rozpakowanie. Na jej twarzy widnieje zdenerwowanie. Przypominam sobie jej postawę na dzień przed rozpoczęciem Igrzysk Głodowych i powstrzymuję się od nieznacznego uśmiechu. Wreszcie dziewczę (ale zaleciało staropolskim – przyp. Nika) odnajduje opakowanie z pomarańczową zwartością. Przygląda się mu z nieufnością, ale zauważa mój liścik. Czyta go na głos, po czym wywraca teatralnie oczami.
    – Mówiłam ci, Katniss. Niczego nie potrzebuję – jej głos jest słaby, dlatego jej nie wierzę. Obserwuję, jak nakłada papkę na największe rany, mając nadzieję, że choć trochę to pomoże w powrocie do zdrowia.
    Wystrzał z armaty.
    Tak nagle, jak w korytarzu zaczęło się zamieszanie, tak szybko Wiktor wraz z Rosalindą wrócili do butiku, podtrzymując małą blondyneczkę o szaro-niebieskich oczach. Przekrzywiam głowę na bok. Sposób, w jaki ją trzymają jasno daje mi do zrozumienia, że przetrzymują ją w niewoli.
    – Wróciliśmy... – mówi zmachana Rose, a widząc naczynie, szybko puszcza dziecko i podbiega do mojej podopiecznej, by pomóc jej rozsmarowywać maść.
    – I znaleźliśmy niewolniczkę – dodaje chłopak, prowadząc dziewczynkę do reszty sojuszników. Nie wyrywa się, ani nie próbuje uciec. W sumie, mając do czynienia z równie potężnym względem mnie osobnikiem, zrobiłabym to samo.
    Najbardziej zadziwiające jest jednak to, że jej twarz przypomina mi tak bardzo inną, z którą kiedyś miałam do czynienia. Skąd u licha ją kojarzę? Nie wiem. Albo wiem. Nie, jednak nie. TAK, to to.
    Otóż przede mną stoi Sophia Snow. Wnuczka mojego największego wroga.
    Do moich nozdrzy natychmiastowo dostaje się duszący zapach róż, choć wcale nie ma go w pobliżu. Niemal zrzucam z oczu okulary, nie dbając o to, gdzie lądują. Podskakuję jak oparzona z fotela i resztkami sił biegnę w stronę drzwi. Kiedy jestem w połowie, robi mi się słabo, ale na szczęście, blondynka dyżurująca łapie mnie w ostatniej chwili. Razem czekamy minutę, aż odzyskam równowagę i proszę ją o zaprowadzenie do moich apartamentów. Róże sprawiają, że zaczynam się dusić. Kaszlę głośno, aż nareszcie ląduję na własnym łóżku. Ktoś wkłada mi do ust tabletki, grzecznie je połykam i odrażający odór powoli mnie opuszcza, a ja sama zapadam w głęboki sen.

    – Kaaaaaaatniss...
    Postanawiam zignorować marudzenie mojej siostry i dalej zgłębiam się w las, trzymając w dłoniach łuk. Staram się pozostać czujna w razie Strażników Pokoju czyhających tuż za rogiem. Strażnicy w lesie? Dziwne, zauważam, lecz dalej wędruję.
    – Kaaaaaaaatniss, proszę. Zróbmy przerwę.
    Wzdycham głośno i obracam się w stronę Prim. Jej jasne włosy jak zwykle są splecione w dwa warkoczyki, jednak w jej dłoniach spoczywa podobna broń do mojej. Moja mała siostrzyczka wreszcie się nauczy strzelać z łuku. Jestem taka dumna.
    – Okej – odpowiadam kąśliwie. – Ty chwilę posiedź tutaj, a ja się jeszcze rozejrzę.
    Nie czekając na odpowiedź, ruszam znowu przed siebie.
    – Chcesz mnie zostawić? – przestraszony głosik brzmi tuż za mną. Obracam się na pięcie i ciągnę Prim za rękę na stary konar.
    – To las. Nic ci tutaj nie grozi. Pamiętasz piosenki, których uczył nas tato? Pośpiewaj, a zrobi ci się weselej radzę i wysilam się na uśmiech, po czym kątem oka zauważam biegnącą sarnę.
    Tak, to jest nasza kolacja. Zadowolona ruszam wprost na zwierzę, wymierzając w nie strzałą. Zwierzyna nagle się zatrzymuje, dzięki czemu mogę poprawić drogę strzału i dopiero teraz puszczam cięciwę. Ofiara pada bez życia na ściółkę.
    Znienacka śpiew siostry staje się głośniejszy, aż w moich uszach istnieje tylko on. Przerażona, wykręcam się w stronę konaru, na którym siedziała jeszcze przed sekundą. Teraz miejsce jest puste.
    Zimne, zgniłe ręce oplatają moją szyję.
    – Mówiłam, że będzie za późno? - głos siostry jest przesiąknięty wrogością. Jej palce zacieśniają się na tętnicy, aż słyszę chrzęst. To mój kark. Moja siostra właśnie złamała mi kark. Prim. Rue. Nie... Prim. Moja siostra. Jej śmiech staje się odległy, a ja zostaję przykopana ziemią.


    Siadam na łóżku cała oblana potem. Jest ciemno, jednak to nie przeszkadza mi w odkryciu, że coś zostało dowiązane do mojej kostki. W przepływie paniki, zaczynam nią machać jak szalona, aż wreszcie niewidzialna nić pozwala mojej stopie swobodnie się poruszać. Już mam odetchnąć z ulgą, kiedy powietrze wokół mnie wybucha.


___
Trolololololo, dwa tygodnie. Coraz lepiej mi idzie. Choć muszę przyznać, że na napisanie tego wystarczyły mi dwa dni, to wolałam poczekać na NIEDZIELĘ, by było zgodnie z tradycją. :)
Jak widać, staram się prowadzić relację z areny i głównie z areny. Jeśli chcielibyście trochę odpoczynku od Mary i jej świty czy Lucasa i jego sojuszu i odrobinę więcej Peetniss, dajcie mi znać w komentarzach.
W ogóle dajcie mi znać w komentarzach, czy rozdział się Wam spodobał, czy coś byście w nim zmienili. Niestety nie stać mnie na posiadanie bety, dlatego liczę na Was, moich Zwycięzców jak i innych Trybutów.
W razie zażaleń czy pytań zapraszam na mojego ask'a, którego możecie znaleźć w zakładce "ZAPYTAJ MNIE" w prawej kolumnie.
No i chciałabym podziękować osobom, które czytają moje wypociny, a swoimi komentarzami mocno motywują mnie do dalszego pisania. Tylko dzięki Wam nadal tutaj jestem. Całuję wszystkich i każdego z osobna.
To chyba tyle na dzisiaj.


PS. Wszystkiego najlepszego dla Miki! ♥


I niech los zawsze Wam sprzyja!

niedziela, 13 lipca 2014

Rozdział XII.

   Stoję jak słup, oczekując na krzyk od zadanego ciosu, lecz ten nie następuje. Decyduję się w końcu na uchylenie powiek i moim oczom ukazuje się przedziwny obraz. Nathaniel wisi kilka centymetrów nad ziemią, trzymany za szyję przez trybuta z czwartej strefy. Włócznia wspólnego wroga spokojnie spoczywa w dłoniach rudowłosej Rose. Clarissa leży bez życia w kałuży krwi. Słychać wystrzelenie z armaty. Kolejne. Moje przerażenie ustępuje zdziwieniu i radości. Czyli wcale nie jest tak źle. Jak na razie sojusz się sprawdził. Gdy po swojej lewej słyszę szamotaninę, szybko się obracam i widzę, jak zawodowiec pochwytany wcześniej przez Wiktora ucieka gdzie pieprz rośnie. Krzywię się, bo przez chwilę pomyślałam, że o kolejnego zawodnika mniej.
W międzyczasie zauważam, że Mary chyba się już trochę otrząsnęła i rozumie, że walka faktycznie się toczy. Przygląda się spłoszonym wzrokiem Rose i jej kompanowi, aż w końcu jej spojrzenie staje się twarde.
    – Dzięki – rzuca krótko.
   Obraca się na pięcie, bo już chce zgarnąć zapalniczkę, która leży na biurku, kiedy jej sypialnia dosłownie rozpływa się w powietrzu, a trójka trybutów stoi na gruzach. Źrenice mojej podopiecznej powiększają się do wielkości spodków, kiedy słońce rozświetla jej twarz. Śmiem twierdzić, że ta cała sytuacja ją przerasta. Zagryzam tylko wargę i obserwuję dalej.
   – Cóż, to raczej nie jest bezpieczne miejsce. Idziemy stąd – zarządza chłopak o niebieskich tęczówkach i złotych włosach. Wiktor przez chwilę przypomina mi Finnicka, ale szybko zbywam to przeczucie. To nie jest teraz najważniejsze. Sojusz zgodnie, bez żadnych protestów, rusza w głąb ruin i mam pewność, że Rose i Wiktor potrafią się zająć Mary.
   Nie mam pojęcia, ile czasu siedzę na swoim stanowisku, ciągle towarzysząc tej trójce, ale odczuwam zmęczenie. Resztkami sił powstrzymuję moje oczy od ciągłego zamykania się. Tłumaczę sobie tylko, że przecież już odpoczęłam przez rozpoczęciem igrzysk. Słońce nad zawodnikami też jakby zbliża się ku horyzontowi, a przecież ani oni, ani trybuci z Siódemki nie odnaleźli siebie nawzajem ani, co mnie bardziej martwi, Luke'a. Nie mam pojęcia gdzie jest, ale dopóki grupa sojuszników nie postanawia ukryć się na noc w opuszczonym hotelu, dopóty przy nich trwam. Zanim ich opuszczę, dokładnie przeszukuję kilka pięter i żałuję, że nie mam okazji przekazać im informacji o braku niebezpieczeństwa. Chwilowego, oczywiście. Kto wie, co może zdarzyć się za pięć minut?
   Przyglądam się Mary, która patrzy nieobecnym wzrokiem na dzidę, którą otrzymała "w spadku" po Nathanielu. Nie przypominam sobie, by na treningach ćwiczyła z tego typu bronią, ale Wiktor udzielił już jej krótkiej lekcji. Chociaż mnie nie widzi, to posyłam jej słaby uśmiech i po naciśnięciu odpowiedniego przycisku na mojej konsoli, wracam do ogólnego widoku na arenę.
  Ta jest ogromna, niczym prawdziwy Kapitol. A może jeszcze większa? Zagryzam dolną wargę i po kolei wciskam kolejny, tym razem niebieski guziczek teleportując się od jednego trybuta do drugiego.
   Po kilkukrotnym natrafieniu na Mary i Nathaniela, w końcu przed moimi oczami ukazuje się chłopak o silnej posturze, który, jak łatwo wywnioskować po zmęczeniu na twarzy, mocuje się z żelaznymi drzwiami wpuszczającymi do swego rodzaju schronu przeciwatomowego czy czegoś w tym rodzaju z pomocą metalowej rurki.
    – Jeszcze centymetr! – krzyczy bardziej do siebie, nieświadomy zagrożenia czyhającego za rogiem.
   Postanawiam go wyręczyć i robię obejście, kiedy wreszcie słyszę triumfalny okrzyk. Szybko decyduję na powrót i dołączam do chłopaka. Obserwuję, jak ten kładzie się w betonowym schronie pośrodku jakiegoś wielkiego, oczywiście zburzonego, budynku przypominającego mi trochę bank.
   Siadam przy nim i oboje obserwujemy godło Kapitolu z towarzyszącą mu melodią hymnu. Po chwili ukazują się nam twarze poległych trybutów - w tym Clarissy. Oprócz niej zginęła jeszcze dwójka z Dziesiątej Dzielnicy, chłopak z Ósemki i dwie dziewczynki w wieku 13 lat z trzeciej strefy i piątej. Sześć umarłych pierwszego dnia.    Na bank wiadomo, że wśród zawodników potworzyły się sojusze. Odjąć od pozostałych szóstkę trybutów Annie, Johanny i moich, to wychodzi... Dwanaście osób, w tym trzech zawodowców. Cóż, jeśli można nazwać ich "zawodowcami". Jedyne czym się różnią od reszty to większy metraż skarbca, ale są równie śmiercionośni, co reszta. Kilkanaście sekund później ponownie pojawia się godło, a następnie następuje głucha cisza.
   Przez dłuższy czas przyglądam się śpiącemu Lucasowi. Nawet nie wiem kiedy, robi się jaśniej i zawodników oraz ich mentorów wita nowy dzień na arenie. Spoglądam na zegarek. Niemożliwe, że minęła już prawie cała doba, myślę, lecz fakty są takie, a nie inne. Przez noc moje wyczerpanie sięgnęło maksymalnej granicy, dlatego opuszczam rozgrywkę dosłownie na sekundę, by poprosić jedną ze służących, które mi przydzielono o filiżankę kawy. Żałuję, że nie ma tutaj ze mną Lauren. Ona na pewno powiedziałaby mi, co mam zrobić, by pomóc swoim podopiecznym, a nie tylko łazić krok w krok za nimi.
   Kiedy obsługująca mnie kobieta przynosi mi zamówienie na stolik przy kanapach, mam zaraz ochotę szybko zawołać ją do swojego stanowiska, ale szybko udaje mi się odgadnąć jej sugestię. Po pierwsze faktycznie powinnam się od tego oderwać chociaż na chwilę. Po drugie, sprzęt na którym pracuję z pewnością nie jest tani. Wzdycham tylko ciężko i resztkami sił zwlekam się z wygodnego siedziska, przemierzając niemal całe pomieszczenie, na końcu lądujący tyłkiem na miękkiej, skórzanej kanapie w odcieniu écru. Zwykle zwracałabym uwagę na smak kawy, jednak teraz było mi to kompletnie obojętne. Ważne, by dodało kopa do dalszej pracy.
   I tak nie minęło chociaż pół godziny, a ja znów dołączyłam do rozgrywki. Miejsce, w którym nocował Lucas było puste, więc doszłam do wniosku, że pewnie poszedł poszukać czegoś do jedzenia. Niepewnie wyszłam z kryjówki, rozglądając się na boki. Wcześniej, w mroku, nie miałam okazji dostrzec szczegółów okolicy miejsca jego nocnego pobytu. Nie widząc żadnego wroga na horyzoncie, łapię odwagę i stawiam pierwszy krok z zamiarem przeszukania otoczenia.
   Nie znajdując niczego ciekawego za wyjątkiem odkrycia tego, że znajduję się w jakiejś usługowej dzielnicy, co stwierdziłam po niezliczonej ilości starych ruin banków. Zrezygnowana mam zamiar wycofać się do Mary i jej sojuszu, gdy wychodząc z bunkru, słyszę czyjeś śmiechy.
   Cholera.
   Tyle jeśli chodzi o zapewnianie bezpieczeństwa Luke'owi.
  Jestem niemal w stu procentach pewna, że wśród gromadki liczącej dwie lub więcej osób jest jedna dziewczyna. Mój spokój mija w ułamku sekundy zmieniając się w podenerwowanie. Siedzę cicho w kącie pomieszczenia, oczekując na najgorsze: odkrycie kryjówki mojego podopiecznego. Z pewnością byłoby mi o wiele lżej, jeśli wiedziałabym, że znalazł zawodników Johanny.
   Kroki są coraz bliżej, a moje serce bije oszalałe. Twarze wyłaniające się zza betonowych drzwi sprawiają, że czuję lekką ulgę. Dopiero gdy w zasięgu mojego wzroku pojawia się Lucas, czuję się już prawie w pełni odprężona. Udało im się! Udało im się znaleźć! Angelina nadal się śmieje, pomimo uciszania Josha. Luke kładzie na prowizorycznym stoliku stworzonym z dwóch połączonych desek opakowanie suszonych owoców i bidon. Przyglądam się mu podejrzliwie. Żałuję, że nie mogę podnosić niczego. Gdyby okazało się, że w środku znajduje się woda, byłabym wniebowzięta. Niestety rzeczywistość nie składa się z samych dobrych wieści, co wnioskuję po ich dalszej rozmowie.
   – Bez wody nie powinniśmy nawet tego jeść – mruknął wysoki, czarnowłosy chłopak z Siódemki.
   – Ale jestem taka głodna.. – jęknęła jego towarzyszka. 
   Rysy jej twarzy wskazywały na to, że była młodsza od Luke'a, Mary czy Josha. Dałam jej nie więcej niż piętnaście lat. Reszta drużyny zupełnie zrozumiała jej potrzeby i nareszcie zadecydowali zjeść po dwóch kawałkach jabłek. Rosalinda nadal nie wygląda na zadowoloną, ale skupiam uwagę na ich głównym problemie.
   Brak wody.
   – Trochę przeszliśmy piechotą. Zwiedziliśmy po drodze wszystkie zawalone centra handlowe i kompletny brak płynów – mówi po jakimś czasie sojusznik, kiedy we trójkę siedzą w kółku, wpatrując się w pusty bidon. – Ale jestem pewien, że gdzieś ona musi być. Inaczej by tego nam nie dawali... – wzdycha głośno i na tym kończy się ich rozmowa.
   – Musimy iść dalej – zadecydowała nastolatka i pomimo zmęczenia, szybko unosi się do góry. Zdziwieni chłopcy chwilę się ociągają, ale pod przymusem po kilku minutach wstają i opuszczają bezpieczną kryjówkę, zabierając ze sobą swoje zdobycze.
   Pragnę iść za nimi, lecz w tym samym momencie czuję, jak czyjaś dłoń ląduje na moim ramieniu. Podskakuję w miejscu, dopiero po sekundzie wracając do swojego pokoju dowodzenia. Przecieram oczy knykciami i obracam się do tyłu.
   Widząc blond czuprynę, na moich ustach mimowolnie pojawia się uśmiech. Wyciągam dłoń do chłopaka. Gdy ten ją lekko ściska, mój uśmiech się powiększa, a ja wracam do gry.
   – O nie, nie – protest dochodzący zza moich pleców zwraca moją uwagę. Znowu zerkam na Peetę. – Zdajesz sobie sprawę z tego, jak długo tutaj już przebywasz? Reszta mentorów jest po spokojnie przespanej nocy i pięciu posiłkach, a jedyne, co ty osiągnęłaś z tych rzeczy jest marna kawa zbożowa.
   Czuję się jak małe dziecko, które jest karcone przez odpowiedzialnego rodzica. Mój narzeczony przesadza. Z drugiej strony domyślam się jednak jak wyglądam po całej dobie czuwania, więc nie ma bata, by udało mi się przekonać chłopaka do swojej kondycji. Jęczę cicho, ale wreszcie poddaję się i daję się zaprowadzić Peecie do stołówki.
   Po drodze czuję, jak moje nogi odmawiają mi posłuszeństwa, a nawet przez chwilę mam wrażenie, że słabnę. Na szczęście silne ramię blondyna podtrzymuje mnie mocno i nawet nikt się nie orientuje o moim chwilowym zachwianiu.
   Na miejscu siadam przy stole. Ku mojemu zdziwieniu, stołówka jest pełna rozmawiających i śmiejących się mentorów. Dlaczego u licha są tacy radośni, gdy ich podopieczni walczą o własne życie?
   Odpowiedź spadła na mnie natychmiastowo.
   To nie są już ci sami trybuci. Oni nie pochodzą z dystryktów. Oczywiście, troszczą się o nich, ale już nie w tym samym stopniu. Mam wrażenie, że jestem jedyną mentorką spośród wszystkich tak bardzo przeżywającą losy swoich zawodników.
   I dopiero teraz zauważam Annie siedzącą gdzieś na boku. Ciągnę Peetę w jej stronę, po drodze zgarniając dwie porcje kurczaka z puree ziemniaczanym i jakąś surówką. Przyglądam się jej twarzy. Wygląda na równie zmęczoną co ja. Może jednak nie jestem sama, pomyślałam, smutno patrząc na brzuch kobiety. Ona powinna odpoczywać, a zamiast tego przyjmuje „na klatę” kolejne Igrzyska Głodowe. Zauważa mnie, a ja posyłam jej uśmiech, który wygląda bardziej na grymas. Bez zbędnych pytań o samopoczucie, obydwie zajmujemy się posiłkiem. A raczej ona zajada swoją porcję, tymczasem ja spoglądam na swój talerz z obrzydzeniem. Nie sądzę, bym była w stanie zjeść to wszystko..
   Znienacka nad moim uchem pojawiają się usta chłopaka.
   – Widziałem Twoje zawahanie. Zaraz przyniosę ci środki – mruczy dyskretnie, niby posyłając mi buziaka i odchodzi.
   Patrzę za nim tęsknie, oczekując najgorszego po jego powrocie. Gdy znika za ścianą, ponownie skupiam się na posiłku. Wsadzam w niego widelec i wkładam do buzi porcję ziemniaczanej papki. Nawet jej nie smakuję, tylko od razu połykam.
   „Środki” oznaczały moje leki, które nakazano mi brać od czasu pobytu w szpitalu. Nikt właściwie nie wiedział o tym, że świadomie zaniedbuję ich spożywanie w określonych godzinach, ale Peeta na pewno się domyślił dawno temu. Czuję się przegrana, kiedy na mojej dłoni lądują kolorowe tabletki. Szybko je połykam, znając konsekwencje tego czynu. Kiedy kończę posiłek, zostawiając, za przyzwoleniem mojego własnego sojusznika, połowę talerza, chłopak o blond włosach pomaga mi wstać jakbym nagle była porcelanową lalką i prowadzi mnie przed siebie. Zamykam oczy, więc dopiero gdy słyszę nazwę automatycznego lokaja „Apartamenty”, moje oczy otwierają się szeroko. Posyłam Peecie spojrzenie męczennika, ale ten idzie dalej nieugięty.
   – Nie złość się, robię to, co ci służy – mruczy, wprowadzając nas do penthouse'a, w którym spędziłam ostatni tydzień. Doskonale znam kierunek, w którym mnie prowadzi. 
   Sypialnia. Przeklinam pod nosem. Muszę wrócić do Mary i Lucasa, muszę!
Jestem więcej niż pewna, że brzmi to w moich myślach trochę, jakbym była uzależniona, ale nie dbam o to.
Wreszcie po namowach narzeczonego, kładę się na materacu.
   – Wygrałeś – mówię nadąsana. – Ale pod dwoma warunkami. Zostajesz tutaj ze mną – mruczę ciszej, lekko ukołysana przez leki. – I... Pozwolisz mi wysłać Luke'owi podarunek.
   Nie czekając na odpowiedź, zrywam się z łóżka i biegnę do centrum dowodzenia, zanim ktokolwiek mnie złapie. W swoim pomieszczeniu, zaglądam na chwilę do swoich przemierzających arenę trybutów, po czym wykonuję telefon do doktora Suttona. Ten odbiera po sygnale, a słysząc mój głos, od razu przechodzi do konkretów. Jestem mu za to wdzięczna, biorąc pod uwagę, że zaraz wparuje tutaj Peeta. Rozmowa nie trwa dwie minuty, a ja mam to, czego potrzebuję. W ekspresowym tempie przelewam kredyty na specjalne konto i wybieram opcję „większa butelka wody”. Muszę przyznać, że sporo mnie to kosztuje, ale nie mogę pozwolić sobie na odwodnienie żadnego z szóstki podopiecznych.
   W pośpiechu nawet nie zauważam, kiedy w pomieszczeniu pojawia się mój ukochany. Jestem mu wdzięczna za nieodciągnięcie mnie od zakupu podarunku. Na koniec, pozwalam zaprowadzić się z powrotem do sypialni, gdzie bardziej ochoczo, niż wcześniej wchodzę na łóżko.
   – Chodź... – szepczę. 
   Na twarzy mojego towarzysza pojawia się szerszy uśmiech i zajmuje miejsce obok mnie. Opieram głowę na jego torsie, a ten obejmuje mnie ramieniem. Leżymy tak dłuższą chwilę, do czasu gdy przychodzi mi do głowy dręcząca myśl.
   – Co jeśli zawiodę? – tym razem mówię ledwo słyszalnie. 
   Peeta w odpowiedzi tylko całuje mi mocno, a w moim podbrzuszu pojawia się dziwne pragnienie. Wspinam się na ręce resztkami sił i zarzucam całe moje ciało na jego. Odwzajemniam jego pocałunki wkładając w nie uczucia, które mną targają. Strach. Radość. Podenerwowanie. Miłość. Po jakimś nieokreślonym czasie, to ja ląduję na dole, a pieszczoty schodzą na moją szyję. Tym razem jedno pragnienie odsuwa na bok cały niepokój.
   Kiedy już mam położyć palce na guziku koszuli Peety, ten unosi się i siada na kolanach, przerywając nasze połączenie. Patrzę na niego nieodgadnioną miną, chowając za nią rozczarowanie.
   – Nie zawiedziesz ich. Gwarantuję ci to – wreszcie mi odpowiada, całuje po raz ostatni w czoło i opada na łóżko obok mnie. Ponownie wtulam się w jego bok, czując jak zmęczenie wraca. Nim się orientuję, opadam w krainę snu, dopiero teraz rozumiejąc, jak bardzo go potrzebowałam.
   W snach znowu widzę Clove, ale tym razem towarzyszy jej Liszka ze smutną miną. Budzę się co pięć minut, starając się wyrzucić z głowy ich obraz. Chłopak obok mnie, jak zauważam też drzemie, więc jak najszybciej wracam do błogiego stanu.

*   *   *

   – Katniss? Katniss! – budzą mnie krzyki.
  Niechętnie otwieram oczy. Pierwsze, co zauważam to to, że miejsce obok mnie jest puste. Peta zniknął. Dopiero po tym skupiam uwagę na głosie, który śmiał mnie obudzić z polowań w lesie. Zerkam w stronę drzwi. Zaspanym wzrokiem przyglądam się Lauren, kompletnie nie rozumiejąc jej poruszenia.
   – O co chodzi? – pytam cicho. 
  – Jeden z Twoich trybutów... – urywa, widząc jak oparzona wyskakuję spod kołdry. Wciskam na siebie jakieś świeże ubranie, po czym patrzę wyczekująco. 
   – To Mary.


___
Hihi, jest :)
Cieszycie się z wakacji, Trybuci?
Mogłabym się tłumaczyć, czemu znowu tak długo nie było rozdziałów, ale... Hej! Są wakacje i skończyła się szkoła, co znaczy więcej czasu. Dziękuję wszystkim, którzy mnie wspierają i zachęcam do komentowania, wyrażania swoich opinii ;)




I niech los zawsze Wam sprzyja!





ps. Wiem, zabijecie mnie za zakończenie :)))))))