niedziela, 1 czerwca 2014

Rozdział XI.

- Kotna? - potrząsam głową, by wrócić do rzeczywistości. Zerkam zdezorientowanym wzrokiem na przyjaciela. - Wszystko w porządku? Prawie upadłaś - Gale mruczy mi na ucho, kiedy nadal tańczymy przytuleni do siebie. Zdezorientowanym wzrokiem rozglądam się po innych. Ludzie, zarówno organizatorzy, mentorzy i trybuci wirują na parkiecie. Zagryzam dolną wargę. Czy to stało się naprawdę, czy był to tylko wytwór mojej wyobraźni? Nabieram głośno powietrza starając się uspokoić. Przy następnym obrocie powstrzymuję się przed wtuleniem w chłopaka i jedna moja ręka spoczywa na ramieniu partnera, a druga jest przez niego trzymana w mocnym uścisku, bym się nie wywróciła.
- Tak, w jak najlepszym - uśmiecham się blado w odpowiedzi i tym razem ogarnia mnie panika. Co jeśli to wcale mi się nie przewidziało? Może naprawdę pocałowałam Gale'a? Chłopaka, z którym kiedyś się przyjaźniłam? Chłopaka, który zaprojektował broń, przez którą zginęła moja siostra? Nie, nie, nie!, krzyczę w myślach. A co by pomyślał Peeta? Pomyślałaś choć na chwilę o swoim narzeczonym?, pyta tajemniczy głos.
   Głowa zaczyna mnie boleć od natłoku myśli. Czuję, że muszę jak najszybciej się stąd wydostać. Jednak wiem, że gdzieś na sali znajdują się Mary i Luke potrzebujący mojej pomocy. Zmuszam się do nałożenia szczęśliwej maski na twarz. Unoszę głowę, zerkając na ciemnowłosego. Ten jest wpatrzony w jakiś punkt nade mną, więc oddycham z ulgą. On na pewno rozpoznałby tę minę.
- Muszę iść. Do zobaczenia później - szepczę, stłumiona przez kolejne nuty utworu i wyplątuję się z objęć.
Ruszam przez salę do najbliższego stolika, siadam przy nim, nie zważając na uwagi sponsorów, i nalewam do szklanki niebieskiego płynu. Chwilę opieram się przed wypiciem, jednak potrzeba wydaje się wygrywać, dlatego wypijam jednym duszkiem całą zawartość naczynia. Dopiero gdy odstawiam ją na stół orientuję się, co to za smak. Jagoda. Całkiem smaczna, komentuję i zaczynam poszukiwanie wzrokiem nowego rozmówcy.
- Jesteś Katniss, prawda? - nagle pojawia się przede mną dość niski mężczyzna koło sześćdziesiątki z wymalowanym uśmiechem od ucha do ucha. Obracam głową w poszukiwaniu jakiejś innej Katniss, do której zwraca się nieznajomy, ale przy stoliku siedzę już sama.
- Tak, to ja - odpowiadam zmieszana, a na mojej twarzy widnieje niepewny uśmieszek. - Mmm, mogę w czymś pomóc? - unoszę brew ku górze, przyglądając się dokładnie starszemu panu.
- Och! Nareszcie mam okazję cię poznać! - śmieje się różowłosy, zapewne, mieszkaniec Kapitolu. - Tyle o tobie mówiono w przeciągu ostatnich lat, nie uważasz? - dosiada się na krześle obok i puszcza mi sójkę w bok. Odruchowo się wyginam, starając się uniknąć uderzenia, ale łokieć dosięga mojego biodra. - To wielki zaszczyt, tym bardziej, że mam okazję z tobą współpracować! Oczywiście, jeśli panienka ma taką wolę.
Mrużę oczy. Chyba nie do końca rozumiem co się dzieje dookoła mnie. Bo niby często ktoś tak wyrasta spod ziemi tuż pod moimi stopami!
- A pan to...? - marszczę czoło.
- Ach! Cóż za maniery, zapomniałem się przedstawić. Jestem Sebastian Sutton, jeden z kapitolińskich sponsorów - całuje moją dłoń i odkłada ją na moje kolano. Zagryzam dolną wargę. Czy wcześniej mężczyzna nie zaproponował mi przypadkiem współpracy? Uśmiecham się szeroko w nadziei na zdobycie osoby sponsorującej podarunki dla moich trybutów i zaczynam rozmowę.

*    *    *    *    * 

Leniwe słońce unosi się ponad budynki Kapitolu, jednak ja już nie śpię pomimo długiego bankietu. Siedzę u siebie w pokoju i przeglądam notatki, które w ostatnich dniach udało nam się sporządzić z Lauren. Większość z nich jest rozpisana czytelnie, ale resztę - czyli głównie moje bazgroły - muszę napisać na czysto. Krzywię się na sam widok sterty papierów. Dasz radę, Katniss, pocieszam się w myślach  i rozmasowuję bolący kark.
Słyszę jak drzwi się automatycznie rozsuwają, lecz nie podnoszę głowy. Jeszcze jedno zdanie... Zadowolona stawiam kropkę i zerkam na mojego gościa. Widząc dziewczynę, na mojej twarzy pojawia się mimowolnie uśmiech.
- Jak sobie radzisz? - blondynka siada obok mnie i spogląda przez moje ramię.
- Cóż, z tobą szło to sprawniej - przyznaję, zagryzając dolną wargę i odkładam kartki na bok. Zastanawiam się, kiedy ostatnim razem rozmawiałam na spokojnie z Lauren. Całe te igrzyska, tyle roboty... wzdycham głośno i opadam głową na poduszkę. Teraz, jak na złość, odczuwam zmęczenie. No świetnie!
- A jak ze sponsorami? - na to pytanie cała energia powraca, na mojej twarzy pojawia się szeroki uśmiech i ponownie siadam.  - No więc odpowiadaj.
- Trafił mi się niejaki doktor Sutton, powiedział, że jest moim "fanem" i że kibicuje moim trybutom. Potem jeszcze chwilę z nim pogawędziłam, a on.. dał mi to - wyjmuję z kieszeni spodni kartkę z zapisanym numerem kwatery i telefonu. Jestem poniekąd z siebie dumna, ale to tylko jeden sponsor. Doskonale wiem, że potrzebuję większej ilości takich ludzi, by zapewnić moim podopiecznym odpowiedni ekwipunek i bonusy. Całe szczęście, że sponsorzy cały czas będą do naszej "dyspozycji".
- Słyszałam o nim. Leczył babcię - kobieta wzrusza tylko ramionami, zabiera moje notatki i, mimo że o nic takiego nie prosiłam, zaczyna je organizować na nowo. Chcę zaprotestować, ale wreszcie Lauren wytyka mi język i ucieka z pokoju, chowając kartki pod uniform. Kręcę głową rozbawiona i wracam pod kołdrę. Mam nadzieję się wyspać, a przynajmniej poleżeć i odpocząć przed wielkimi wydarzeniami.
Półtorej godziny później następuje oficjalna pobudka i wszyscy - zwarci i gotowi, mają się stawić w jadalni. Przed wyjściem ze swojego pokoju, poprawiam warkocz, który zdążył mi się już zepsuć i dołączam do pijącej kawę Effie, naburmuszonej Mary i ziewającego Lucasa. No tak, przecież Kapitolińczycy zazwyczaj o tej porze jeszcze słodko śpią. Dlatego rozpoczęcie gry zaplanowano na pierwszą, tyle że do tego czasu wszystko ma być gotowe i zapięte na ostatni guziczek. Dopiero gdy jestem przy blacie w kuchni zostaję zauważona.
- Cześć, Katniss - macha mi Luke, w odrobinę mniej entuzjastycznym nastroju. Przyglądam się mu dłuższą chwilę, kiedy jedna ze służących podaje mu kubek z ciemnym napojem. Chcę odpowiedzieć, lecz w moim gardle zastyga wielka klucha i za nic nie mogę się jej pozbyć.
- Och, jesteś w końcu! - szczebiocze różowołosa kobieta, podchodząc do mnie i łapiąc mnie za ramiona. - Gotowa zostać mentorem na pełny etat? - pyta mnie radośnie, zapewne tylko dlatego, że nie miała okazji poznać ani Mary ani jej przyjaciela przed igrzyskami. Przecież podobnie było ze mną, myślę i ogarnia mnie fala współczucia. Tym razem nikogo z dystryktów nie będzie obchodził marny los uczestników zawodów. Tym razem to nieliczne rodziny prosto ze stolicy się skrzywią na śmierć kolejnego trybuta. A być może i nie, skoro ich dziecko nie zostało wylosowane - ich to nie dotyczy, za to przynosi masę rozrywki. Przez moją twarz przebiega grymas, lecz posłusznie, według planu, wychodzę z dwójką moich podopiecznych na dach, skąd są odsyłani wielkim poduszkowcem na arenę.
W tym czasie wszyscy mentorzy gromadzą się na poziomie trzynastym, gdzie mają się znajdować specjalne "gabineciki" dla każdego z osobna. Mnie, co jest dość jasne, przypadł pokój z numerem "12". Chociaż w oddali widzę już odpowiednie drzwi, to ciemnoskóra kobieta, której imienia nie znam poleca mi, podobnie jak i innym opiekunom usiąść na kanapach naprzeciwko wielkiego ekranu ukazującego obecnie godło Panem i logo 76. Igrzysk Głodowych. Po raz kolejny opowiada o zasadach i przydatnych sztuczkach, które już dawno znajdują się w moim małym paluszku. Siedzę jednak i udaję, że słucham.
Kiedy w końcu kobieta przestaje mówić, komentator ogłasza wszystkim mieszkańcom kraju, że zawodnicy są już na miejscach i do rozpoczęcia gry zostały trzy minuty. Zebrani jak jeden mąż wstają z siedzisk niemal jak oparzeni i szybkim krokiem przechodzą do swoich oszklonych z jednej strony kabin. Chwilę się im przeglądam, aż i ja podążam w ich ślady. Moje małe, klaustrofobiczne pomieszczonko kilka sekund stwierdza moją tożsamość, po czym przepuszcza mnie dalej. Przechodzę prędko przez szklane drzwi i już znajduję się w sporym pomieszczeniu umeblowanym jak zwyczajny salon. Obejmuję wzrokiem kanapy, kolorowe poduszki i stolik, na którym stoi zaparzona kawa i filiżanka. Na ścianach wiszą obrazy i jeden duży, czarny ekran. Przed nim znajduje się stanowisko, które jak przypuszczam zostało przygotowane specjalnie dla mnie. Zerkam na zegar wiszący nad ekranem.
- Do rozpoczęcia siedemdziesiątych szóstych Igrzysk Głodowych pozostała minuta! - na męski głos podskakuję w miejscu i od razu siadam na obrotowym krześle. Chwilę niepewnie przyglądam się specjalnemu urządzeniu, przypominającemu kask z dołączonymi okularami przeciwsłonecznymi, po czym sprawnie je zakładam na głowę. Przed moimi oczami jest ciemno, więc szybko dłonią znajduję włącznik i już jestem na arenie.
Zasłaniam twarz, bo do moich powiek dociera rażące światło i dopiero gdy moje oczy się przyzwyczajają, rozglądam się po ulicy. Zniszczone samochody stoją zaparkowane wzdłuż asfaltu, a po środku skrzyżowania stoi metalowa konstrukcja. Róg Obfitości. Broń nie jest mi widoczna, dlatego wyjmuję z kieszeni mapę i zaczynam szukać swoich trybutów. Nie jest to wcale takie proste, bo tym razem zawodnicy nie są ustawieni na platformach, lecz leżą uśpieni gdzieś w głąb miasta. Małe kwadraciki wskazują na jakieś pojedyncze pokoje. Ruszam po stertach gruzu ku punkcikowi z numerem "12". Na mapie znajdują się dwa takie, lecz jeden jest kilkanaście metrów ode mnie. Nie mam pojęcia, czy znajduje się tam Lucas czy Mary. Mam tylko nadzieję, że to drugie poradzi sobie przez kilkanaście sekund beze mnie. Nikogo nie widzę, poza mną, ale doskonale zdaję sobie sprawę z obecności innych mentorów niedaleko mnie.
Kiedy nareszcie docieram do czerwonego punkciku na mapie, dzieje się tak, jak przypuszczałam. Chwytam za klamkę drzwi i wchodzę do małego pomieszczenia.  Rozglądam się dookoła. Łóżko, biurko, szafa, bieliźniarka, szafka z książkami, komputer. Zupełnie jak... sypialnia!, krzyczę w myślach i podchodzę do łóżka. Dopiero teraz zauważam na nim leżącą sylwetkę. Jest ciemno, więc chwilę zajmuje mnie zidentyfikowanie podopiecznego. Z krótkich włosów, które udało mi się wymacać, wnioskuję, że to na pewno musi być Luke. Świetnie. Teraz tylko...
- Dwadzieścia, dziewiętnaście, osiemnaście... - ten sam głos zaczyna odliczać, a chłopak leżący na materacu przebudza się. Nie mogę przy nim zostać, muszę znaleźć Mary. Poza tym i tak na nic się bym tutaj zdała. Jestem obserwatorem, zarówno nikt nie może mnie ani usłyszeć, ani widzieć, choć obraz jest wyjątkowo realistyczny, to nadal siedzę na wygodnym siedzeniu. Decyduję więc na losowe odszukanie trybuta. Naciskam na fioletowy przycisk raz i teleportuje mnie do pokoju urządzonego w różach. Kilkam po raz kolejny. Tym razem w środku panują mroczne odcienie szarości i brązu. Jeszcze kilka razy ponawiam czynność, a kiedy komentator dochodzi do trzech sekund, na łóżku siedzi moja mała zawodniczka. Nigdzie bym nie pomyliła tych kruczoczarnych włosów i bladej cery.
Wielki gong sygnalizuje rozpoczęcie gry, a w tym samym czasie Mary podskakuje z łóżka. Zdezorientowana rozgląda się po pokoju. Z dziwnym, wręcz przerażającym mnie spokojem, wychodzi spod kołdry i rusza w stronę biurka, na którym leży książka. Co ona robi...?!
- Nie! - krzyczę, jednak dziewczyna nie reaguje. Zamiast tego włącza głośną muzykę, tym samym zdradzając swoją lokalizację innym trybutom. Ona nie wie, co właśnie czyni. Pewnie myśli, że to był tylko sen, ale...
Zagryzam mocno dolną wargę. Muszę coś zrobić. Jednak z braku pomysłów po prostu wychodzę na ulicę i szukam wzrokiem innych zawodników. Mija kilka sekund, a może minut, zanim na horyzoncie pojawia się grupka dwójki ludzi.  Sądząc po ich wyposażeniu kierują się z Rogu Obfitości na innych zawodników, by móc ich zlikwidować. Mrużę oczy i podchodzę w ich stronę. No tak. Clarissa i Nathaniel, trybuci Enobarii. Prędko wracam do imitacji sypialni i z szokiem zauważam, że Mary tańczy w rytm muzyki jakby całkowicie zahipnotyzowana. Nie, nie nie! Krzyczę w myślach. Wyglądam na zewnątrz. Wrogowie są już tuż, tuż.
- Mary! To nie sen, nie możesz tak myśleć! - wrzeszczę, lecz znów nic.
Dopiero, kiedy drzwi gwałtownie rozchylają się na oścież, Kapitolinka zamiera w miejscu i zdaje sobie sprawę z sytuacji. Jest już za późno. Blondyn góruje nad Mary, a ona nie ma już szansy ucieczki. Kiedy chłopak zamachuje się włócznią, zamykam oczy.



_
I w końcu jest!
Jeśli ktokolwiek tutaj pozostał: nie zabijajcie mnie tylko, proszę. Maj to trudny okres, miałam wypadek i jakiś czas dochodziłam do siebie. Potem pisałam ten rozdział ze cztery razy i w końcu wyszło to, co miało wyjść. Dziękuję każdemu kto mnie motywował, bo tylko przez Was, a właściwie dzięki Wam nadal piszę. Zaczynam teraz pisać coś nowego, coś zupełnie nowego, ale jest to na razie tajemnica.
Na koniec z okazji DNIA DZIECKA życzę wszystkim uśmiechu, radości, dobrej zabawy i udanych prezentów!


I niech los zawsze Wam sprzyja!