Chcę wstać i jak najszybciej znaleźć się na przeciwległej trybunie. Przy Peecie. Czuję, że tylko przy nim będę w stanie w końcu się odprężyć. Wygadać o dzisiejszej sytuacji z Gale'em, nawet jeśli nie jest to dobry pomysł. Kiedy jednak Effie zauważa mój nagły ruch, szybko mnie powstrzymuje razem z Venią. Jęczę cicho, ale doskonale wiem, że jestem na przegranej pozycji. Za chwilę ma się tu pojawić Flavius, Octavia i dwie ekipy przygotowawcze Mary i Lucasa. Wzdycham ciężko i garbię się, mimo obecności kamer. Minutę czy dwie później pojawia się moja drużyna i już nie ma mowy o niezauważalnym wymknięciu się stąd. Cholera, mruczę w myślach. Znów patrzę w stronę blondyna, ale jego już nie ma.
Zagryzam dolną wargę i cały przejazd trybutów siedzę przygaszona. Wypatruję ukochanego, lecz zupełnie wsiąkł w powierzchnię ziemi. Caesar jak zwykle entuzjastycznie komentuje stroje trybutów, jednak według mnie całe to wydarzenie straciło swój urok, bo wszyscy zawodnicy wyglądają tak samo - kapitolińsko i kiczowato. Jedynie dwunasta para, ostatnia, wyróżnia się od pozostałych. W świetle reflektorów stroje moich podopiecznych iskrzą się niczym grono gwiazdeczek na niebie. Niebywale zrobi to ogromne wrażenie na sponsorach. Dodatkowo zauważam, że wykorzystali nasz patent i trzymają się mocno za ręce. Widownia nagradza ich piskami i brawami. Lepiej być nie może.
Gdy rydwany znów zawijają do ośrodka szkoleniowego, spotykam się z Lucasem i Mary. W drodze do naszego apartamentu rozmawiam z chłopakiem. Opisuje mi swoje wrażenia i choć na pewno jest rozżalony, że padło na niego, ale teraz wydaje się korzystać z ostatnich dni wolności. Dziewczyna jednak idzie w tyle, razem ze swoją stylistką, która wręcz błaga ją o przebaczenie. Wygląda na to, że będę musiała pożyczyć jej więcej strojów. Jakoś nie robi mi to większej różnicy. Notatnik Cinny zawierał z siedemdziesiąt projektów, których większości i tak miałam nigdy nie założyć.
W naszym penthousie czeka na nas kolacja. Wysokie blondynki uśmiechają się do nas i zachęcają do próbowania nieznanych potraw. Obcych mi dań dla ścisłości. Jestem jedyną osobą w tym towarzystwie, która jest spoza Kapitolu. Po wielokrotnych namowach jednej z naszych lokajek, która przedstawiła się jako Lauren, dla świętego spokoju nakładam sobie puddingu dyniowego. O dziwo, nawet mi smakuje, ale szybko napełniam swój żołądek połową porcji i czuję, że nic więcej już nie zjem. W międzyczasie Effie prawi komplementami naszych trybutów, a oni starają się podtrzymać rozmowę, jednak wszystko jest sztuczne. Po jakimś czasie milczenia, decyduję, że nie ma sensu, bym sterczała tu jak kołek i wstaję od stołu.
- Dobranoc - mruczę do wszystkich. Opiekunka, ekipy przygotowawcze, i Luke, bo tak kazał na siebie mówić, odpowiadają mi uśmiechem, a reszta milczy. Uznaję to za niezadowolenie z powodu kolejnych, rozgrywanych igrzysk. Wzdycham ciężko i kieruję się ku mojemu pokojowi.
- Katniss, czekaj - zatrzymuję się i oglądam się na osobę, która właśnie wypowiedziała te słowa. - Przepraszam. I dziękuję - blondynka przesyła mi blady uśmiech. - No wiesz, za uratowanie tyłka - nieznacznie się uśmiecham, a kątem oka widzę, jak stylistka dziewczyny się dąsa. Kiwam głową na znak, że zrozumiałam i znikam za ścianą.
W pomieszczeniu panuje cisza. Wycieczka na paradę wycisnęła ze mnie resztki energii, lecz zanim będę mogła się położyć, muszę zmyć z siebie emocje. Patrzę tęsknie na łóżko i kieruję się do łazienki. Ustawiam wodę na ciepłą i włączam tryb prysznica z relaksującym kokosowym olejkiem. Zdejmuję z siebie czerwoną niczym ogień sukienkę do kolan i pozwalam jej swobodnie opaść na posadzkę. Następnie wchodzę pod gorący strumień, pozwalając moim mięśniom się odprężyć. Cały stres dnia spływa po mnie razem z wodą. Stoję pod prysznicem tak długo, aż moje dłonie i stopy zaczynają się marszczyć. Wycieram się w ręcznik i nałożywszy świeżą bieliznę, wędruję prosto na miękki materac. Chowam się pod kołdrą, połykam tabletki, które stoją na szafce nocnej, opadam na poduszki. Zanim zasnę wpatruję się w sufit. Obawa przez koszmarami jest tak wielka, że zanim usypiam mija pewnie dobre kilka godzin.
Idę pustym korytarzem, nucąc piosenkę, której kiedyś nauczył mnie dziadek. Kiedy byłam wzrostu nie większym niż wysokość blatów w kuchni, uwielbiałam gdy mi ją śpiewał. Pewnie dlatego, że melodia była radosna, a tekst dość prosty, więc szybko nauczyłam się muzykować z mężczyzną. Kiedy wydaje mi się, że tunel nie ma końca, w końcu zauważam po lewej stronie parę drzwi. Znużona stałą wędrówką, bez wahania skręcam i naciskam dłonią na klamkę, a ta natychmiastowo ustępuje. Od razu do moich nozdrzy dociera zapach alkoholu. Haymitch, kręcę głową rozbawiona i wchodzę do pomieszczenia. Panują tu egipskie ciemności, więc zaczynam szukać włącznika światła. Powinien gdzieś tutaj być.. O, mam!, krzyczę w myślach zadowolona.
- O, mam! - powtarzają głosy schowane w ciemności. Po moim ciele przebiega dreszcz i szybko zapalam żarówkę odwrócona przodem do ściany. Jakiś głosik w moje podświadomości każe mi uciekać, jednak ja muszę być mądrzejsza. No oczywiście.
W końcu zwabiona kolejną dawką szeptu, odwracam się na pięcie. Pewnie głupi Haymitch robi sobie ze mnie jaja wraz ze swoimi dobrymi koleszkami. Jednak widok mnie przeraża. W moją stronę kroczą postacie o niewyraźnych sylwetkach ciała, jednak twarze rozpoznaję od razu. Boggs, Finnick, Morfalinistka, Darius. Idą w moją stronę z wrogimi minami, a ja nie mogę ruszyć nawet powieką. Nagle za nimi zauważam stos. Dopiero po chwili zauważam pourywane kończyny i robi mi się nie dobrze. Jakby tego było mało, na samym szczycie znajdują się głowy ofiar. Prim, mama, Peeta, Annie, Johanna, Gale. Nie, nie mogę na to patrzeć, lecz dalej to robię. Nie potrafię przestać, to jest silniejsze ode mnie. Osoby, które teraz mnie otoczyły, zaczynają szeptać moje imię. W znany mi sposób. Chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie, skąd kojarzę ten ton.
Zmiechy.
- Dobrze się bawisz, słońce? - obok mnie jak z ziemi wyrasta prezydent Coin, obok niej Snow, a gdzieś w ich cieniu Seneca Crane. To jakiś żart, myślę i odzyskuję czucie w nogach. Zanim ruszam w stronę wyjścia przewracam się, bo nadal brakuje mi równowagi. Jęczę, widząc jak miejsce, w którym jeszcze przed sekundą znajdowały się drzwi, teraz stała kolejna gromada potworów o ludzkich twarzach. Krzyczę.
Dotyk. Tyle wystarczy, by wybudzić mnie z koszmaru. Jestem cała spocona, jednam nie mam pewności, czy przypadkiem ciągle nie śpię. Rękami zaczynam błądzić w powietrzu, aż te odnajdują czyjąś sylwetkę. Od razu ją poznaję.
- Peeta - wołam w ciszę i odpowiada mi chłodna dłoń na moim czole, która idealnie chłodzi skórę. - Wiem, że to ty - mruczę. Chcę otworzyć oczy, lecz są zbyt ciężkie.
- To tylko sen, uwierz mi - przemawia głos i po chwili czuję, jak ktoś siada obok mnie na łóżku. Kilka sekund po tym znajduję się już w objęciach ukochanego. Nadal nie wiem, czy to jest jawa, czy rzeczywistość, choć pewnie raczej to pierwsze. Zmuszam organizm do współpracy i udaje mi się uchylić powieki. Chłopak jest na mnie zły, więc nie miał powodów, by przyjeżdżać do Kapitolu. Ugh, a właściwie to czemu sama go o to teraz nie spytam?, przewracam oczami i kładę dłoń na torsie blondyna.
- Jesteś zły na mnie, prawda? - szepczę ze skruchą.
- Nie wyśpisz się.
- Nie obchodzi mnie to. Mogę pospać kiedy indziej - mówię obojętnym tonem. Tak długo czekałam na jakąkolwiek rozmowę z Peetą. Nie mogę stracić, być może, jedynej okazji w tak głupi sposób jak spanie. Dziwne, ale sytuacja wydaje mi się autentyczna, dziejąca się naprawdę. Albo to, albo już kompletnie świruję.
- Myślałem, że gdy rządy Snowa zostaną obalone te całe Igrzyska Głodowe w końcu się skończą. Nikt już nie miał czuć się zagrożony. I co? Cała rebelia okazała się bez sensu. Tysiące ludzi zginęło anonimowo, bezcelowo - chłopak robi przerwę i słyszę jak nabiera powietrze, ale decyduje się jednak milczeć.
Wzdycham głośno.
- Jesteś zły tylko przez igrzyska? - pytam z powątpiewaniem. - Nie urodziłam się wczoraj... - w zaskakujący sposób wypowiadam swoje myśli na głos i od razu gryzę się w język.
- Myślałem, że dojdziesz do wniosku, że to była zła decyzja, z tym mentorowaniem. Ale się nie wycofałaś. Mógłbym cię przekonywać, byś jednak zrezygnowała z tego, ale teraz jest już za późno. Poza tym doskonale wiem, że nie mogłabyś teraz tak po prostu odrzucić Lucasa i Mary i kazać im radzić sobie samym. Zbyt dobrze cię znam. Mam rację? - kiwam głową, lecz on tego nie widzi, dlatego od razu kontynuuje. - Potem, gdy zadeklarowałaś się, że jedziesz i koniec, kropka, byłem zły na siebie. Za to, że puściłem cię samą do Kapitolu, wielkiego miasta. Chciałbym cię chronić. Chociażby od koszmarów. Nawet zacząłem żałować, że sam nie zgodziłem się na pozostanie mentorem. A jednak mogę teraz z tobą porozmawiać - oczami wyobraźni widzę, jak na sam koniec swojego monologu, Peeta uśmiecha się nieznacznie.
Tak bardzo chciałabym zobaczyć jego twarz, by upewnić się, że to, co dzieje się w obecnej chwili jest prawdziwe, lecz całe pomieszczenie jest spowite w mroku. Zamiast tego jeszcze bardziej wtulam się w tors chłopaka, a ten odpowiada mi mocniejszym uściskiem. Zastanawiam się, która jest godzina. Spoglądam w stronę okna, lecz to jest zasłonięte hologramem z czystym, gwieździstym niebem. To zapewne sprawka mojego ukochanego.
- Gdzie śpisz? - pytam po kilku lub kilkunastu minutach ciszy.
- W hotelu dla zwycięzców, kilka przecznic stąd -odpowiada niemal od razu, lecz wyczuwam w jego głosie nutkę zawahania. Może nie chce mi tego powiedzieć, bo boi się, że się u niego zjawię? W jakim więc celu pojawiałby się tutaj? I jakim cudem udało mu się dostać do najbardziej strzeżonego budynku w tym okresie w stolicy?
- Czemu nie tutaj? - zamykam powieki, bo znów zaczynają mi ciążyć.
- Nie jestem na tyle uprzywilejowany - mówi i widzę w głowie, jak tym razem uśmiecha się szerzej. Wywracam tylko tęczówkami i puszczam mu kuksańca w bok. Ten jednak udaje, że wcale go nie poczuł. Może dziwne, ale wydaje mi się, jakby nie było między nami żadnej kłótni. Zdecydowanie mi to pasuje. Kiedy chłopak zaczyna nucić kołysankę, całkowicie odpływam.
Nic mi się złego już nie śni. Jestem w Dwunastce i zbieram z wnuczką Śliskiej Sae kwiaty polne na urodziny jej babci. Rozmawiamy o nowym centrum handlowym, które wybudowano na miejscu Ćwieka.
Do rzeczywistości wracam, kiedy słońce jest już ponad linią horyzontu i teraz pięknie oświetla budzące się miasto. Leżę obrócona w stronę okna i podziwiam ten widok. Pierwszy raz cieszę się tak na nowy dzień. Peeta jest tutaj, zażegnaliśmy spór. Czy mogłoby być lepiej? W końcu decyduję się zbudzić śpiocha obok. Wykręcam się na drugi bok i zastaję puste miejsce.
Zagryzam dolną wargę i cały przejazd trybutów siedzę przygaszona. Wypatruję ukochanego, lecz zupełnie wsiąkł w powierzchnię ziemi. Caesar jak zwykle entuzjastycznie komentuje stroje trybutów, jednak według mnie całe to wydarzenie straciło swój urok, bo wszyscy zawodnicy wyglądają tak samo - kapitolińsko i kiczowato. Jedynie dwunasta para, ostatnia, wyróżnia się od pozostałych. W świetle reflektorów stroje moich podopiecznych iskrzą się niczym grono gwiazdeczek na niebie. Niebywale zrobi to ogromne wrażenie na sponsorach. Dodatkowo zauważam, że wykorzystali nasz patent i trzymają się mocno za ręce. Widownia nagradza ich piskami i brawami. Lepiej być nie może.
Gdy rydwany znów zawijają do ośrodka szkoleniowego, spotykam się z Lucasem i Mary. W drodze do naszego apartamentu rozmawiam z chłopakiem. Opisuje mi swoje wrażenia i choć na pewno jest rozżalony, że padło na niego, ale teraz wydaje się korzystać z ostatnich dni wolności. Dziewczyna jednak idzie w tyle, razem ze swoją stylistką, która wręcz błaga ją o przebaczenie. Wygląda na to, że będę musiała pożyczyć jej więcej strojów. Jakoś nie robi mi to większej różnicy. Notatnik Cinny zawierał z siedemdziesiąt projektów, których większości i tak miałam nigdy nie założyć.
W naszym penthousie czeka na nas kolacja. Wysokie blondynki uśmiechają się do nas i zachęcają do próbowania nieznanych potraw. Obcych mi dań dla ścisłości. Jestem jedyną osobą w tym towarzystwie, która jest spoza Kapitolu. Po wielokrotnych namowach jednej z naszych lokajek, która przedstawiła się jako Lauren, dla świętego spokoju nakładam sobie puddingu dyniowego. O dziwo, nawet mi smakuje, ale szybko napełniam swój żołądek połową porcji i czuję, że nic więcej już nie zjem. W międzyczasie Effie prawi komplementami naszych trybutów, a oni starają się podtrzymać rozmowę, jednak wszystko jest sztuczne. Po jakimś czasie milczenia, decyduję, że nie ma sensu, bym sterczała tu jak kołek i wstaję od stołu.
- Dobranoc - mruczę do wszystkich. Opiekunka, ekipy przygotowawcze, i Luke, bo tak kazał na siebie mówić, odpowiadają mi uśmiechem, a reszta milczy. Uznaję to za niezadowolenie z powodu kolejnych, rozgrywanych igrzysk. Wzdycham ciężko i kieruję się ku mojemu pokojowi.
- Katniss, czekaj - zatrzymuję się i oglądam się na osobę, która właśnie wypowiedziała te słowa. - Przepraszam. I dziękuję - blondynka przesyła mi blady uśmiech. - No wiesz, za uratowanie tyłka - nieznacznie się uśmiecham, a kątem oka widzę, jak stylistka dziewczyny się dąsa. Kiwam głową na znak, że zrozumiałam i znikam za ścianą.
W pomieszczeniu panuje cisza. Wycieczka na paradę wycisnęła ze mnie resztki energii, lecz zanim będę mogła się położyć, muszę zmyć z siebie emocje. Patrzę tęsknie na łóżko i kieruję się do łazienki. Ustawiam wodę na ciepłą i włączam tryb prysznica z relaksującym kokosowym olejkiem. Zdejmuję z siebie czerwoną niczym ogień sukienkę do kolan i pozwalam jej swobodnie opaść na posadzkę. Następnie wchodzę pod gorący strumień, pozwalając moim mięśniom się odprężyć. Cały stres dnia spływa po mnie razem z wodą. Stoję pod prysznicem tak długo, aż moje dłonie i stopy zaczynają się marszczyć. Wycieram się w ręcznik i nałożywszy świeżą bieliznę, wędruję prosto na miękki materac. Chowam się pod kołdrą, połykam tabletki, które stoją na szafce nocnej, opadam na poduszki. Zanim zasnę wpatruję się w sufit. Obawa przez koszmarami jest tak wielka, że zanim usypiam mija pewnie dobre kilka godzin.
Idę pustym korytarzem, nucąc piosenkę, której kiedyś nauczył mnie dziadek. Kiedy byłam wzrostu nie większym niż wysokość blatów w kuchni, uwielbiałam gdy mi ją śpiewał. Pewnie dlatego, że melodia była radosna, a tekst dość prosty, więc szybko nauczyłam się muzykować z mężczyzną. Kiedy wydaje mi się, że tunel nie ma końca, w końcu zauważam po lewej stronie parę drzwi. Znużona stałą wędrówką, bez wahania skręcam i naciskam dłonią na klamkę, a ta natychmiastowo ustępuje. Od razu do moich nozdrzy dociera zapach alkoholu. Haymitch, kręcę głową rozbawiona i wchodzę do pomieszczenia. Panują tu egipskie ciemności, więc zaczynam szukać włącznika światła. Powinien gdzieś tutaj być.. O, mam!, krzyczę w myślach zadowolona.
- O, mam! - powtarzają głosy schowane w ciemności. Po moim ciele przebiega dreszcz i szybko zapalam żarówkę odwrócona przodem do ściany. Jakiś głosik w moje podświadomości każe mi uciekać, jednak ja muszę być mądrzejsza. No oczywiście.
W końcu zwabiona kolejną dawką szeptu, odwracam się na pięcie. Pewnie głupi Haymitch robi sobie ze mnie jaja wraz ze swoimi dobrymi koleszkami. Jednak widok mnie przeraża. W moją stronę kroczą postacie o niewyraźnych sylwetkach ciała, jednak twarze rozpoznaję od razu. Boggs, Finnick, Morfalinistka, Darius. Idą w moją stronę z wrogimi minami, a ja nie mogę ruszyć nawet powieką. Nagle za nimi zauważam stos. Dopiero po chwili zauważam pourywane kończyny i robi mi się nie dobrze. Jakby tego było mało, na samym szczycie znajdują się głowy ofiar. Prim, mama, Peeta, Annie, Johanna, Gale. Nie, nie mogę na to patrzeć, lecz dalej to robię. Nie potrafię przestać, to jest silniejsze ode mnie. Osoby, które teraz mnie otoczyły, zaczynają szeptać moje imię. W znany mi sposób. Chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie, skąd kojarzę ten ton.
Zmiechy.
- Dobrze się bawisz, słońce? - obok mnie jak z ziemi wyrasta prezydent Coin, obok niej Snow, a gdzieś w ich cieniu Seneca Crane. To jakiś żart, myślę i odzyskuję czucie w nogach. Zanim ruszam w stronę wyjścia przewracam się, bo nadal brakuje mi równowagi. Jęczę, widząc jak miejsce, w którym jeszcze przed sekundą znajdowały się drzwi, teraz stała kolejna gromada potworów o ludzkich twarzach. Krzyczę.
Dotyk. Tyle wystarczy, by wybudzić mnie z koszmaru. Jestem cała spocona, jednam nie mam pewności, czy przypadkiem ciągle nie śpię. Rękami zaczynam błądzić w powietrzu, aż te odnajdują czyjąś sylwetkę. Od razu ją poznaję.
- Peeta - wołam w ciszę i odpowiada mi chłodna dłoń na moim czole, która idealnie chłodzi skórę. - Wiem, że to ty - mruczę. Chcę otworzyć oczy, lecz są zbyt ciężkie.
- To tylko sen, uwierz mi - przemawia głos i po chwili czuję, jak ktoś siada obok mnie na łóżku. Kilka sekund po tym znajduję się już w objęciach ukochanego. Nadal nie wiem, czy to jest jawa, czy rzeczywistość, choć pewnie raczej to pierwsze. Zmuszam organizm do współpracy i udaje mi się uchylić powieki. Chłopak jest na mnie zły, więc nie miał powodów, by przyjeżdżać do Kapitolu. Ugh, a właściwie to czemu sama go o to teraz nie spytam?, przewracam oczami i kładę dłoń na torsie blondyna.
- Jesteś zły na mnie, prawda? - szepczę ze skruchą.
- Nie wyśpisz się.
- Nie obchodzi mnie to. Mogę pospać kiedy indziej - mówię obojętnym tonem. Tak długo czekałam na jakąkolwiek rozmowę z Peetą. Nie mogę stracić, być może, jedynej okazji w tak głupi sposób jak spanie. Dziwne, ale sytuacja wydaje mi się autentyczna, dziejąca się naprawdę. Albo to, albo już kompletnie świruję.
- Myślałem, że gdy rządy Snowa zostaną obalone te całe Igrzyska Głodowe w końcu się skończą. Nikt już nie miał czuć się zagrożony. I co? Cała rebelia okazała się bez sensu. Tysiące ludzi zginęło anonimowo, bezcelowo - chłopak robi przerwę i słyszę jak nabiera powietrze, ale decyduje się jednak milczeć.
Wzdycham głośno.
- Jesteś zły tylko przez igrzyska? - pytam z powątpiewaniem. - Nie urodziłam się wczoraj... - w zaskakujący sposób wypowiadam swoje myśli na głos i od razu gryzę się w język.
- Myślałem, że dojdziesz do wniosku, że to była zła decyzja, z tym mentorowaniem. Ale się nie wycofałaś. Mógłbym cię przekonywać, byś jednak zrezygnowała z tego, ale teraz jest już za późno. Poza tym doskonale wiem, że nie mogłabyś teraz tak po prostu odrzucić Lucasa i Mary i kazać im radzić sobie samym. Zbyt dobrze cię znam. Mam rację? - kiwam głową, lecz on tego nie widzi, dlatego od razu kontynuuje. - Potem, gdy zadeklarowałaś się, że jedziesz i koniec, kropka, byłem zły na siebie. Za to, że puściłem cię samą do Kapitolu, wielkiego miasta. Chciałbym cię chronić. Chociażby od koszmarów. Nawet zacząłem żałować, że sam nie zgodziłem się na pozostanie mentorem. A jednak mogę teraz z tobą porozmawiać - oczami wyobraźni widzę, jak na sam koniec swojego monologu, Peeta uśmiecha się nieznacznie.
Tak bardzo chciałabym zobaczyć jego twarz, by upewnić się, że to, co dzieje się w obecnej chwili jest prawdziwe, lecz całe pomieszczenie jest spowite w mroku. Zamiast tego jeszcze bardziej wtulam się w tors chłopaka, a ten odpowiada mi mocniejszym uściskiem. Zastanawiam się, która jest godzina. Spoglądam w stronę okna, lecz to jest zasłonięte hologramem z czystym, gwieździstym niebem. To zapewne sprawka mojego ukochanego.
- Gdzie śpisz? - pytam po kilku lub kilkunastu minutach ciszy.
- W hotelu dla zwycięzców, kilka przecznic stąd -odpowiada niemal od razu, lecz wyczuwam w jego głosie nutkę zawahania. Może nie chce mi tego powiedzieć, bo boi się, że się u niego zjawię? W jakim więc celu pojawiałby się tutaj? I jakim cudem udało mu się dostać do najbardziej strzeżonego budynku w tym okresie w stolicy?
- Czemu nie tutaj? - zamykam powieki, bo znów zaczynają mi ciążyć.
- Nie jestem na tyle uprzywilejowany - mówi i widzę w głowie, jak tym razem uśmiecha się szerzej. Wywracam tylko tęczówkami i puszczam mu kuksańca w bok. Ten jednak udaje, że wcale go nie poczuł. Może dziwne, ale wydaje mi się, jakby nie było między nami żadnej kłótni. Zdecydowanie mi to pasuje. Kiedy chłopak zaczyna nucić kołysankę, całkowicie odpływam.
Nic mi się złego już nie śni. Jestem w Dwunastce i zbieram z wnuczką Śliskiej Sae kwiaty polne na urodziny jej babci. Rozmawiamy o nowym centrum handlowym, które wybudowano na miejscu Ćwieka.
Do rzeczywistości wracam, kiedy słońce jest już ponad linią horyzontu i teraz pięknie oświetla budzące się miasto. Leżę obrócona w stronę okna i podziwiam ten widok. Pierwszy raz cieszę się tak na nowy dzień. Peeta jest tutaj, zażegnaliśmy spór. Czy mogłoby być lepiej? W końcu decyduję się zbudzić śpiocha obok. Wykręcam się na drugi bok i zastaję puste miejsce.
_
Cześć, słodziaki. Wybaczcie, że musieliście czekać na nn AŻ dwa dni, ale w weekend kompletnie nie było mnie w domu, a nawet jeśli, to miałam najazd przez znajomych i odpocząć mogłam dopiero po 23, kiedy mój mózg już nie działa tak, jak powinien. Mam nadzieję, że nie jesteście na mnie źli. No i chciałam dodać, że teraz nowe rozdziały będę wstawiała co dwa-trzy dni, nawet jeśli napiszę je wcześniej. Mam niedługo "ważne egzaminy" i muszę w końcu spiąć tyłek i zacząć się uczyć.
No i na Waszą uciechę jest trochę Peetnis! ;D
No i na Waszą uciechę jest trochę Peetnis! ;D
Zapraszam do komentowania i obserwowania (prawa kolumna), bo to naprawdę baaardzo motywuje do pisania! ;)
No nie ! Przerwać w takim momencie ?! Ale i tak notka cudna *-* <3
OdpowiedzUsuńHaha, też się cieszę z takiej końcówki. ;D
UsuńDzięki!
Świetny rozdział :) Ale zauważyłam nieco więcej błędów :( Musisz się skupić, bo powtarzasz wyrazy blisko siebie.
OdpowiedzUsuńJuż co nieco poprawiłam. ;) Dzięki za poinformowanie :3
UsuńCieszę się ,że wstawiłaś nowy. I ,czy ty chcesz ,abym ja umarła na zawał? Cholera ,w takim momencie przerywać,a żeby Cię... ;*
OdpowiedzUsuńTakże weny <3
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń*u* Kocham Twój blog i Twój styl pisania i kocham Ciebie ♥ Taak, zaczynam wyznawać miłość ludziom w internetach ;_ ; A rozdział boski, czekam na nn!! Weny, weny, weny ;*
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńPiękne <3
OdpowiedzUsuń