niedziela, 30 marca 2014

Rozdział IX.

   Leżę nieruchomo, podziwiając rażącą oczy biel. Przez nozdrza wdycham charakterystyczny zapach. Nie mam już wątpliwości, co to za miejsce. Wracam myślami do czasu, kiedy lekarze starali przywrócić normalny wygląd mojej skórze po oparzeniach i po plecach przebiega mnie dreszcz. Unoszę głowę, by rozejrzeć się po pomieszczeniu. Za wyjątkiem sterylnie białych ścian i posadzki, zauważam przed sobą małą, dwuosobową kanapę, która - dzięki Ci Boże - jest beżowa, a także stolik z ciemnego drewna oraz małe pomarańczowe drzewko w czerwonej donicy. Przynajmniej tyle, myślę, lecz w głębi duszy pragnę jak najszybciej stąd uciec.
    Nabieram powietrza w płuc i od razu wyczuwam słodki smak jakiegoś gazu. Szybko sięgam dłonią do ust i sprawnie pozbywam się plastikowej maski, zrywając gumowe paski, na których była przymocowana do mojej twarzy. Z każdą sekundą moje przerażenie wzrasta, jednak staram się je opanować. Katniss, to tylko szpital - powtarzam sobie w myślach jak jakąś mantrę, próbując dodać sobie otuchy. Unoszę się cicho na rękach i tym razem obejmuję wzrokiem całą salę.  Po lewej stronie łóżka od gwaru ulicy w dole oddziela mnie tafla szkła rozciągająca się na całą szerokość i długość ściany, natomiast po równoległej stronie znajdują się drzwi oraz szafa stworzona z tego samego rodzaju drewna, co stolik. Zza wejścia do pokoju dochodzi do mnie gwar rozmów. Wyłapuję jeden tak dobrze znany mi głos. Staram się zrozumieć sens wypowiadanych słów, ale jedyne, co udaje mi się ustalić to to, że dwie postacie stoją nie dalej niż metr od drzwi, tyle że po drugiej ich stronie.
    Zaciekawiona, podejmuję decyzję i niebezpiecznie wysuwam nogi poza krawędź łóżka szpitalnego. Na stopy wciskam puchate kapcie, które leżą na podłodze i powoli dźwigam się na nogi. Kiedy mój ciężar ciała jest już całkowicie oparty na dolnych kończynach, czuję, jak opanowują mnie zawroty głowy. Niebezpiecznie mocne zawroty głowy. Po omacku wędruję rękami w poszukiwaniu czegoś, o co mogłabym się oprzeć. Kiedy moje dłonie w końcu znajdują coś w miarę stabilnego, minimalnie się uspokajam i mrugam kilka razy powiekami w celu odzyskania wzroku. Widząc niewyraźne zarysy pomieszczenia, oddycham z ulgą.
    Chcę już ruszać, lecz kątem oka zauważam kilka kabelków przyczepionych do moich rąk oraz kroplówkę. Syczę pod nosem. Ostrożnie odpinam rurkę, która powinna dostarczać mi potrzebne do właściwego funkcjonowania pożywienie, a białe "sznureczki" po prostu zrywam, lekko podrażniając skórę. Zadowolona z faktu, że prawie nie bolało, podchodzę do drzwi i łapię klamkę. Chwilę się waham, ale w końcu naciskam na nią, a świat otwiera się przede mną na oścież. Dwie pary oczu natychmiast zerkają w moją stronę.
    - Panienko Everdeen, nie powinna pani... - zaczyna mężczyzna grubo po pięćdziesiątce, ubrany w biały fartuch, lecz ignoruję go.
    - Peeta... - mruczę cicho. Chcę, by chłopak znalazł się przy mnie, by zakończył zły sen. Pragnę obudzić się w jego ramionach, daleko stąd, w moim domu w Dwunastym Dystrykcie, bym mogła z uśmiechem wybrać się na polowanie i nie przejmowała się problemami. Zanim jednak zdążę namówić moje nogi do posłuszeństwa, kątem oka zauważam dwóch kolejnych lekarzy o silnej budowie, zmierzających w naszą stronę, jednak ich spojrzenie jest skierowane tylko i wyłącznie na mnie. Nie! - krzyczę w myślach i wiem, że pozostało mi niewiele czasu. Muszę stąd uciec, rozumiesz?! Muszę pomóc moim trybutom! Oni sobie nie poradzą beze mnie! - cały czas mówię podniesionym tonem do mojego ukochanego, azaliż słowa zdają się wcale nie ujawniać się moim słuchaczom. W końcu udaje mi się wyciągnąć ręce w stronę blondyna. Całe szczęście, że ten szybko rozumie moją prośbę, więc gdy tylko zamyka moją drobną sylwetkę w swoich ramionach, szepczę:
    - Nie pozwól im mnie tu uwięzić. Czuję się lepiej, naprawdę. Moim zadaniem jest pomoc Mary i Lucasowi, ale w takich warunkach to nie wykonalne. Tylko mi ufają. Po prostu muszę tam... - nie kończę, bo w prawe ramię wbija mi się igła. Szybko staję się senna i opadam w nicość, czując stoicki spokój.
    Macham rękami, dzięki czemu powoli posuwam się dalej. Wokół mnie pływają ławice malutkich rybek, a trochę dalej wesoło skaczą ponad wodę delfiny. Nagle słyszę wołanie jakby z głębi. Patrzę w dół i moim oczom ukazuje się podwodna jaskinia. Macham na pożegnanie zwierzętom wodnym, po czym znów znikam w ciemności.
    Otwieram oczy i patrzę nieprzytomnie po pomieszczeniu, zachowując swój powrót do rzeczywistości w tajemnicy. Dookoła łóżka siedzi kilka osób i cicho rozmawia jakby w ogóle nie zauważając mojej obecności. Jednak ich słowa przekonują mnie, że wcale o mnie nie zapomnieli.
    - Nie sądzę, czy naprawdę powinniśmy ją zabierać tutaj z powrotem na wskroś zaleceniom lekarzy - mówi piskliwym głosikiem Effie, jak zwykle ze swoim kapitolińskim akcentem.
    - Uspokój się, kobieto. Nie zrobiliśmy nic złego - wtóruje jej Haymitch i niemal jestem pewna, że w tym samym momencie wywrócił teatralnie oczami.
    - A co jeśli się połapią, że sfałszowaliśmy oświadczenie z podpisem Prezydent Paylor? - opiekunka znów pyta niespokojnie.
    - I tak dostałaby takie pismo. Musielibyśmy tylko na nie dłużej czekać. O wiele dłużej... - zmęczenie wydobywające się z ust mężczyzny, nie tylko pod postacią ziewania, jest niemal tak samo wyczuwalne jak odór alkoholu. Zastanawiam się, czy mój mentor spędził chociaż jedną noc porządnie śpiąc, czy wolał je spędzać z flaszką w dłoni. Szczególnie, że po obaleniu rządów Snowa znów był bogaczem i mógł wykupić sobie cały sklep monopolowy.
    - Pójdę zobaczyć co u Mary - Effie widocznie dąsa się za otrzymaną odpowiedź i słyszę tupot szpilek, który z każdą chwilą cichnie, aż całkowicie ustaje. Chcę krzyczeć, by poczekała na mnie, lecz znów nie mam na nic siły. Wzdycham głośno. Jestem beznadziejna, myślę ponuro i zagryzam dolną wargę.
    - Katniss? - uświadamiam sobie, że moje głośne oddychanie wcale nie było wytworem mojej wyobraźni i zdradziło sekret. Bardziej uchylam powieki i teraz widzę już wyraźniej. Już wcale nie jestem w przeraźliwie jasnej sali szpitalnej. A więc to dlatego złotowłosa była przerażona! Otaczają mnie ciemniejsze barwy mojego pokoju w apartamencie w Ośrodku Szkoleniowym. Aby się upewnić, czy na pewno znajduję się w "swoim" łóżku, przecieram garstkami oczy, aż te zaczynają mnie piec i znów badam pomieszczenie wzrokiem. Nagle wszystkie meble zaczynają wzbudzać moją radość, entuzjazm. Nie jestem już w złym miejscu. Chcę wstać, lecz powstrzymuje mnie ręka, która znienacka wyrasta po mojej prawej. Mrużę powieki i spoglądam w tamtą stronę.
    Peeta. To właśnie on wypowiedział przed sekundą moje imię.
    - Dziękuję - wysilam się na uśmiech. Chłopak siedzi po turecku obok mnie i wygląda za zmęczonego. Pewnie nie spał przez pół nocy. Dziwię się, że nie zauważyłam tego wcześniej, w niedobrym miejscu, ale winię za to moje problemy z... Z czym? To nie są sny, tylko raczej wizje. Zagryzam dolną wargę. Nagle do głowy przychodzi mi pewna myśl, którą jak na złość muszę sprawdzić. Zabieram z ud rękę blondyna i odkładam ją lekko na chłodną pościel. Zanim on albo Haymitch zdążą zareagować, migiem zeskakuję z łóżka, a zmierzając w stronę łazienki zataczam się kilka razy, próbując złapać równowagę. Znów głowa mi wiruje, ale zaciskam mocno zęby i dzielnie idę dalej.
    W końcu staję przy umywalce, a to, co widzę we własnym odbiciu, szokuje mnie. Rozdziawiam usta i wędruję dłonią do miejsca, gdzie jeszcze przed dwudziestoma czterema godzinami był strup ciętej rany. Przypominam sobie, że przecież pojawiła się znikąd, gdy tylko obudziłam się w pociągu po złym śnie. To Clove mnie zraniła. Przełykam głośno ślinę i przypatruję się odświeżonej ranie. To niemożliwe! - krzyczę w myślach. Obraz przede mną zaczyna rozmazywać się i tworzyć kolorowe plamy, a ja czuję, że zawroty głowy zaraz znów zabiorą mnie w ciemność. Nie mogę im na to pozwolić, nie ważne co. Jedną ręką ściskam nadgarstek drugiej, sprawiając sobie tym samym ból. Ale ból pomaga. Peecie też pomagał, wracam do wspomnień, o których wolałabym zapomnieć. Kajdanki, które unieruchamiały jego ręce, gdy dostawał ataków i chciał mnie zabić, pomagały mu się skupić. Teraz ja gryząc swój język, wędruję dłońmi pod strumień wody, nabieram jej w "miseczkę", po czym ochlapuję nią swoją twarz. Nie przejmuję się ociekającymi na moje ubranie kroplami. Znów zerkam w lustro i tym razem zauważam za sobą sylwetkę chłopaka, zbliżającego się w moją stronę. Kiedy oplatają mnie jego ramiona, staram się z całych sił odprężyć, ale to nie przychodzi mi łatwo. Nie masz czasu na odpoczynek, Katniss, mówię do siebie i odwracam się w stronę blondyna.
    - Wyglądasz okropnie - szepczę, kładąc dłoń na jego piersi. Kreślę na niej palcami różne figury geometryczne.
    - Każdy mężczyzna na pewno chciałby to usłyszeć od kobiety, tym bardziej swojej narzeczonej - mówi, a ja chichoczę pod nosem. Narzeczona. Prawie zapomniałam o wykreowanym na potrzeby przetrwania narzeczeństwie moim i Peety, które było tylko fikcją. - I tak na marginesie, ty także. Wygląda na to, że twoi styliści będą mieli masę roboty - kończy z uśmiechem i składa na moim czole delikatny pocałunek. Nie rozumiem jednak, po co Venia, Flavius i Octavia mieliby mnie dzisiaj przygotowywać. Przecież...
    - Wywiady! - niemal krzyczę i dostaję z nieba masę nieznanej mi dotąd energii. Patrzę na drzwi do sypialni. To dlatego Effie poszła zobaczyć co u Mary! Musi upewnić się, czy jej stylistka aby znów nie nawaliła. Też muszę o to zadbać. Rozdziawiam usta i wracam wzrokiem na mojego ukochanego. - Co z przygotowaniem ich rozmów z Caesarem? - zagryzam dolną wargę.
    - Effie, Haymitch i ja się tym zajęliśmy - odpowiada spokojnie. W porównaniu do mnie jest teraz opanowany niczym śpiące dziecko. - Zostało półtorej godziny, a twoja ekipa ma tyle do roboty... - wzdycha i dotyka mojego policzka. Wyczuwam to, że się ze mną drażni, więc ruchem głowy zrzucam jego dłoń z twarzy i wychodzę z łazienki.
    W sypialni czekając na mnie trzy malutkie postacie. Każda z nich trzyma w rękach po walizeczce. Zgaduję, że w każdej z nich jest pewnie masa kosmetyków. Uśmiechają się do mnie, ale zapewne na widok mojego "zadrapanego" czoła, na ich twarzach pojawia się grymas.
    - Sądzę, że najpierw trzeba cię umyć. Ale to migusiem! - w końcu zarządza Venia, najbardziej zorganizowana z całego towarzystwa. Przyznaję jej rację skinieniem głowy i wędruję za nią z powrotem do łaźni.
    Wygania Peetę, a mi każe zdjąć ubrania i niemal wpycha mnie pod prysznic. Szoruje moją skórę gąbką, zmywa pianę i powtarza czynność jeszcze dwa razy. Jakby jeden raz nie wystarczył, myślę znużona i w końcu zostaję opatulona w ręcznik i posadzona na krześle w moim pokoju. Flavius od razu ciska materiałem, w który owinięte są moje włosy, na koniec pokoju i zaczyna je lekko podcinać, suszyć i stylizować. Tymczasem Venia zajmuje się moimi paznokciami u rąk i nóg, a Octavia dokładnie depiluje moje nogi, pachy oraz reguluje brwi, po czym bierze się za makijaż. Czuję się naga do czasu, kiedy mężczyzna wciska mnie w lekko obcisłą, czarną sukienkę z płomiennymi akcentami i kilkucentymetrowe szpilki. Mam wątpliwości, czy to aby na pewno dobre połączenie, gdyż zapewne już po kilku krokach zahaczę obcasem o długi materiał mojej kreacji. Natomiast moja ekipa zdaje się być zachwycona efektem końcowym.
    Kiedy słyszę polecenie, aby podejść do lustra, chwiejnym krokiem robię kilka niezdarnych susów i niepewnie spoglądam w swoje odbicie. Oddycham z ulgą, kiedy nie zauważam żadnych typowo kapitolińskich akcentów, jak kolorowe włosy czy zmyślny makijaż. Widocznie rada Cinny pozostała im w pamięci. Jestem pewna, że mężczyzna byłby z nich dumny tak, jak ja. Muszę przyznać, że wyglądam zjawiskowo. Obracam się w miejscu, a płomienie na sukience zdają się świecić. Mój projektant nie mógł o tym zapomnieć, oczywiście. Uśmiecham się i mocno ściskam każdego z moich stylistów. Wiem, że to wcale nie ma być mój wieczór. Bankiet i poprzedzające go wywiady z Caesarem Flickermanem są okazją trybutów do zabłyśnięcia i zdobycia sponsorów, by ci pomogli im w walce na arenie.
      Niestety, czas szybko płynie i dwie minuty później niemal biegnę, dwa razy się prawie po drodze zabijając, do garderoby Mary. Muszę sprawdzić, czy jej stylistka tym razem nie zaliczyła gafy.Przerażona i podenerwowana zarazem, chwytam klamkę i zanim ją nacisnę kilka razy nabieram powietrza, by uspokoić mocno walące serce, po czym niepewnie wkraczam do pomieszczenia. Dziewczyna na podeście jest odwrócona tyłem do mnie, a dookoła niej kręci się delikatnie zbudowana, mała kobieta, ubrana w różowo-zieloną kreację. Przełykam ślinę, bo boję się tego, co mogę za chwilę zobaczyć. Tył sukni w kolorze brzoskwini wydaje się być w porządku, jednak zauważam zmianę we fryzurze. Włosy trybutki zdają się być pomalowane niebezpiecznie podobnym odcieniem farby, co strój. Serce podchodzi mi do gardła i robię krok na przód, tym samym wychodząc z cienia i ujawniając swoją obecność. Sekundę potem postać stojąca pośrodku pokoju obraca się, a ja przeżywam szok.


_
No i jest kolejny rozdział. Co prawda miał być bardziej rozbudowany pod względem akcji, bo pragnęłam uwzględnić wywiady, ale to już w następnym, bo jednak trochę by mi wyszedł za długi. Chciałam go wstawić wcześniej, ale coś niestety mi przeszkodziło i jak zwykle jest wstawiony późnym wieczorem... Ale przynajmniej dotrzymałam terminu! :)
Jak zwykle mile widziane komentarze, podpowiedzi!
A jeśli macie do mnie sprawę lub pytanie, zachęcam do pisania tutaj.
Następny rozdział powinien się pojawić (już tradycyjnie) w niedzielę, chociaż możecie wypatrywać go wcześniej. :)
Dobranoc, Trybuci.


I niech los zawsze Wam sprzyja!









niedziela, 23 marca 2014

Rozdział VIII.

    Chcę uciekać, tak samo jak wtedy, w podziemnej plątaninie ulic Kapitolu, przed śmiercionośnymi kreaturami, jednak ciało Peety przygważdża mnie do materaca. Staram się oddychać miarowo, jednak czuję, że do wykorzystania pozostaje mi coraz to mniej tlenu. Chcę krzyczeć, ale i na to brakuje mi sił. Senność zniknęła w ułamek sekundy odkąd opętany chłopak nazwał mnie zmiechem. Opętany chłopak, za którego byłam gotowa poświęcić życie w siedemdziesiątej piątej edycji Igrzysk Głodowych, za którego nadal jestem w stanie oddać wszystko, nawet swoje istnienie, potrzebuje mojej pomocy. Nie mogę go zawieść. Już wiem, że podejmuję właściwą decyzję.
    Chwytam mojego nocnego gościa za ramiona i staram się je odepchnąć równocześnie pocierając je drżącymi dłońmi.
    - Peeta, spokojnie. To tylko zły moment, wspomnienie. Musisz z nim zwyciężyć - mruczę w kółko i po kilkunastu sekundach jego nacisk na moje ciało okryte jedynie kołdrą osłabia się. Chwytam w płuca łapczywie powietrze, lecz cały czas uparcie wpatruję się w tęczówki ukochanego. Widzę w nich zmianę i już wiem, że mój Peeta wrócił. Kiedy zauważa, że jego ręce mocno trzymają moją szyję, wstaje z łóżka jak oparzony.
    - Katniss, ja... - zaczyna, a ja wyczuwam w jego głosie żal.
    - Wiem. Nic się nie stało - przerywam mu i silę się na uśmiech. - Znów ci się udało, jak zawsze.
    - Znów cię zraniłem, jak zawsze - odpowiada mi ze skruchą, a ja mam ochotę mocno go objąć, lecz nie jestem w stanie chociażby się ruszyć. Być może chodzi o mój brak ubioru, albo o brak czucia w nogach, nie wiem. Obserwuję, jak chłopak podchodzi do wielkiej tafli szkła i wygląda na ulice śpiącego miasta - Jestem potworem, a ty nadal ryzykujesz swoim życiem, by być przy mnie. Nie powinnaś.
    Zagryzam dolną wargę.
    - Mamy umowę, pamiętasz? - udaje mi się zwrócić jego uwagę, a kiedy już spogląda na mnie, kontynuuję. - Ja pomagam ci przetrwać ataki, a ty pomagasz mi w pozbyciu się koszmarów - robię chwilę przerwy. Mówienie sprawia ból w gardle, ale staram się to ignorować. Peeta ciągle stoi wpatrzony we mnie. Biorę to za dobry znak. - Nie krzywdzisz mnie, a na pewno tym bardziej nie jesteś potworem. To nie twoja wina, to Snow cię zranił. Żałuję, że nie mógł być z początku dręczony, jak ci wszyscy zwycięzcy, zanim sam skonał - ostatnie słowo mówię bardziej do siebie, choć wcale nie staram się go wyciszyć czy stłumić.
    Widząc, jak chłopak znów obraca się w stronę okna, wzdycham cicho. Niebezpiecznie wysuwam się na krawędź łóżka i szukam w ciemności ręcznika, bym mogła zakryć nim ciało. Że też nie chciało ci się nałożyć chociażby koszuli nocnej, głupia Katniss!, karcę się w myślach i w końcu odnajduję dłonią po omacku kawałek materiału. Oplatam go sobie nad linią biustu, a zanim wstanę, upewniam się, czy jest dobrze umocowany. Po cichu podchodzę do sylwetki mężczyzny i kładę jedną dłoń na jego barku, po czym miejsce tuż nad nią obdarowuję delikatnym muśnięciem warg. Tak jak przypuszczałam, mój ukochany obraca się w moją stronę, więc zanim zdąży zareagować i ewentualnie mnie odepchnąć, zbliżam swoje usta do jego i łączę je w lekkim pocałunku.
    - Potrzebuję cię - szepczę w końcu słowa, które poprzedniej nocy wypowiedział w moją stronę Peeta, po czym chwytam go za dłoń i ciągnę w stronę łóżka. Gość zdaje się nie protestować aż do momentu, w którym najwidoczniej zauważa, co chodzi mi po głowie.
    - Nie, to zły pomysł, Katniss - wyszarpuje rękę, jednak ja ją szybko odnajduję i ściskam jeszcze mocniej.
    - Nie skrzywdzisz mnie, pomogę ci - cały czas mówię cicho, jednak wystarczająco głośno, by chłopak mnie dobrze usłyszał. Maska na jego twarzy nie zmienia się. Muszę szybko wymyślić inny sposób, zanim mój ukochany postanowi się jak zwykle ulotnić. - Zostaniesz ze mną na noc? - pytam, cytując siebie samą z tylu różnych sytuacji. Mimo ciemności, mój wzrok jest już przyzwyczajony i mogę dostrzec, że coś się w nim zmienia. Zanim zdążę się zorientować, co to takiego, tym razem to on ściska moją dłoń i prowadzi mnie na materac. Oboje się kładziemy, ja pod kołdrą, a Peeta na kołdrze pod cienkim kocem. Dziwne, ale czuję się w pewnym sensie zadbana.
    - Zawsze - odpowiada, kiedy już leżę wtulona w jego bok, a silne ramiona mnie otaczają.
    Jest mi ciepło, ale nie za gorąco. Wiatr przedostający się do pomieszczenia przez lekko uchylone okno jest przyjemnie zimny, więc pozwalam swojej nodze uciec na podłogę, by skóra pooddychała. Leżę wpatrzona w sufit i czuwam. Czuwamy oboje milcząc. Mimo, że już nie widzę chłopaka, to czuję jego oddech, nie może spać.
    - Myślisz, że przeżyją? - słyszę szept po jakimś czasie. Nie potrzebuję więcej szczegółów jego pytania, jest zbyt proste. Przed oczami pojawiają się nagle sylwetki Lucasa oraz Mary. Staram się ich "wsadzić" w otoczenie dużej polany w lesie czy ogromnej pustyni bez kropli wody. Wzdycham ciężko.
    - Nie wiem, mam taką nadzieję - chwilę zajmuje mi poskładanie prawidłowego stylistycznie zdania, bowiem zmęczenie daje mi we znaki.
    - Czym zajmowali się na treningach? - dziwi mnie jego pytanie. Nagle wykazał zainteresowanie trybutami z mojej strefy, moimi podopiecznymi. Biorę to za dobry znak. Nawet nie wiem, czy mogę mu zdradzić takie rzeczy, ale przecież to Peeta. Ufam mu.
    - Mary... - słowa plączą mi się na języku, zapominam o tym, co właśnie powinnam powiedzieć. - Ona.. - znów urywam, bo staram się przypomnieć sobie to, o czym zapomniałam. Dlaczego o tym zapomniałam? Wysilam się tak, że czuję jak moja skóra zaczyna się pocić - Mary biegała. A Lucas ćwiczył formę. Obydwoje uprawiali wcześniej sporty. Dziewczyna pływa, a jej przyjaciel fascynuje się kolarstwem. Są całkiem nieźli. No i tworzą świetny sojusz z trybutami Johanny i Annie.
    - Zawarli sojusz między sobą?
    - Prawie. Uznałyśmy z dziewczynami, że szóstka jest silniejsza od dwójki - gdybym mogła, zapewne wzruszyłabym teraz ramionami. Z jednej strony to strasznie frustrujące, ale z drugiej moja radość z powodu obecności Peety obok sięga zenitu.
    - I jesteś pewna, że Rose i Wiktor nagle się przeciwko nim nie obrócą? Albo Angelina i Josh? - wyczuwam nutkę zaniepokojenia w jego głosie, ale postanawiam ją zignorować. Jestem zbyt senna, by się teraz nad tym głębiej zastanawiać.
    - Ja... - przerywam wypowiedź głośnym ziewnięciem i tym samym zdradzam samą siebie. Cholera!, syczę w myślach. Tak bardzo boję się, że mój ukochany znów zniknie zanim nadejdzie świt, że wcale nie chcę iść spać. Znów ziewam i wiem już, że jestem na przegranej pozycji. Chłopak całuje mnie w czoło i zapewne czeka, aż usnę. Wtulam się w niego jeszcze głębiej, starając się jak najbardziej zmniejszyć przestrzeń między nami, a drugiej strony próbując uniknąć jego odejścia.
    - Dobranoc, Katniss - gdy tylko kończy mówić, natychmiastowo usypiam.
   
    Dziesięć, dziewięć, osiem... trzy, dwa, jeden. Stoję na platformie nieruchomo, nie potrafię poruszyć chociażby palcem. Rozglądam się. Inni trybuci też jakby nie wiedzieli co ze sobą zrobić, więc też pozostają w niezmienionej pozycji. W końcu jeden chłopak zrywa się ze swojego podestu i biegnie w stronę Rogu Obfitości. Znika w środku. Wszyscy przypatrują się bacznie miejscu, w którym jeszcze chwilę temu można było podziwiać biegnącą sylwetkę Finnicka. Po dłuższej chwili słyszę dzwony kościelne, a moim oczom ukazuje się blondyn wynoszący na rękach dziewczynę ubraną w białą suknię. Przecież to Annie, myślę i sytuacja wydaje się być jeszcze bardziej dziwna. Wszyscy zawodnicy jak jeden mąż zaczynają bić brawo. Patrzę w dół i widzę, że moje dłonie czynią to samo, nie mam nad nimi kontroli. Zamykam oczy, bo chcę jak najszybciej odzyskać czucie w kończynach. Zamiast tego, moje ciało otulają mocne porywy wiatru. Uchylam szybko powieki w panicznym poszukiwaniu czegoś, by móc się przytrzymać i tym samym uchronić siebie samej przed porwaniem. Jednak w tym samym momencie wiatr ustaje, a ja znajduję się w Ćwieku. Wokół mnie gromadzą się ludzie i ciągle mi czegoś gratulują. Odbieram komplementy nieśmiałymi chichotami, zupełnie jak nie ja.W końcu w tłumie zauważam dziewczynkę z dwoma warkoczykami siedzącą na czuprynie blond włosów. Przywołuję na twarz szczery, szeroki uśmiech i staram się odpędzić od mieszkańców Dwunastki. W końcu obok zjawia się Madge i razem z pomocą swoich rodziców rozpraszają lud do domu.
    - Dziękuję - uśmiecham się do rodziny, po czym odwracam się i biegnę w stronę swoich najbliższych. Kiedy tylko docieram do swojej siostrzyczki i Peety, obraz zaczyna się rozmazywać. Ostatnie, co pamiętam, to słowa Prim. "Musisz to wygrać"

       
    Otwieram oczy. W pomieszczeniu jest jeszcze ciemno, a chłopak obok śpi, jednak ja czuję się na siłach, by wstać. Po chwili namysłu stwierdzam nawet, że jestem głodna. Delikatnie staram się wyplątać z objęć mojego ukochanego, by go nie zbudzić, po czym wstaję i zaczynam skradać się do drzwi.
    - Uważaj, Clove! - słyszę za sobą krzyk i upadam na podłogę. Czuję jak lewa strona czoła zaczyna mnie piec. Chcę zacząć się wić, lecz czuję, że coś przytrzymuje moje ciało w unieruchomieniu. Otwieram oczy. Wcale nie jestem w swojej sypialni, ani w Kapitolu, ani nawet w Dwunastym Dystrykcie. Sterylna biel może oznaczać tylko jedno.


_
Oemdżi. To już osiem rozdziałów! Kiedy to minęło? No więc z okazji tak bardzo równej liczby jaką jest ósemka, pragnę podziękować każdej osobnej osóbce, która zaszczyciła mnie swoją obecnością tutaj, każdym komentarzem i dobrym słowem.
Zapraszam do pozostawiania po sobie śladu w postaci opinii na temat rozdziału, czy nawet konstruktywnej krytyki. Tej ostatnio w ogóle nie zauważam i aż nawet jestem smutna. Piszcie śmiało o moich literówkach, błędach itp :)
Chciałam wstawić rozdział dopiero jutro, ale zadecydowałam w końcu inaczej. Mam nadzieję, że się spodoba większa dawka #Peeniss, czy jak Polacy nazwali tę parę #Peetniss, by nie kojarzyła się z pewną częścią ciała. Właściwie oprócz tego jest tylko kolejne świrowanie Katniss. W przyszłym rozdziale będzie więcej o Igrzyskach, obiecuję!
DOBRANOC, TRYBUCI.


I niech los zawsze Wam sprzyja!

poniedziałek, 17 marca 2014

Rozdział VII.

      Otwieram oczy i wpatruję się w ciemne niebo. Jest prawie takie samo, jak to w dwunastce z tą różnicą, że łuna miasta zasłania gwiazdy.  Dziwne, ale ten widok sprawia, że jestem spokojna. Na szczęście śpiąc niewiele mnie ominęło i dopiero za chwilę Mary i Lucas będą wracali do apartamentu. Do tego czasu nadal mogę leżeć na dachu. Odwracam głowę, by spojrzeć na blondyna bawiącego się polem siłowym. Chociaż od wyproszenia Gale'a z apartamentu i przyjścia tutaj minęło dobre pół godziny nadal nie wymieniłam chociażby jednego słowa z Peetą. Ale teraz jest inaczej, czuję to. Przyszedł zauważony, tylko po to, by pozbyć się "szkodnika". Podpieram się na rękach i siadam bezszelestnie.
    Przypominam sobie nerwy sprzed kilkunastu minut.
    - Potrzebujesz powtórki? - głos Peety jest przesiąknięty złością. Nie przypominam sobie, bym wcześniej usłyszała ten ton wychodzący z ust mojego ukochanego.
    - Nie, z moim słuchem jest wszystko w porządku - odpowiada Gale i wstaje z łóżka. - Twój chłoptaś wrócił, wiec chyba nic tu po mnie - tym razem słowa są skierowane w moją stronę. Zagryzam dolną wargę. Czuję się winna, bo w końcu to on nie pozwolił mi upaść wtedy na korytarzu. I to on przetransportował mnie tutaj i podał leki. Opuszczam głowę, bo nie chcę widzieć, jak którykolwiek z nich robi coś, czego później mógłby żałować. Na szczęście nic takiego nie następuje. Słyszę tylko dwie pary butów wychodzących z pomieszczenia. W końcu unoszę głowę i jestem sama w pomieszczeniu. Ani Peeta, ani Gale nie wracają. Smucę się, bo wiem, że prawdopodobnie ten pierwszy się już ulotnił. Nie chcę być sama i choć czuję się nie najlepiej, podnoszę się do pionu, po czym opuszczam pomieszczenie. Tuż przy drzwiach stoi Lauren, w naszym otoczeniu jednak jest kilka innych blondynek, dlatego dziewczyna wskazuje mi palcem w górę. Marszczę czoło, bo kompletnie nie mam pojęcia, o co jej chodzi. Dopiero po kilku lub kilkunastu sekundach olśniewa mnie. Dach!
    Nagle czuję potrzebę ucieczki. Jak najszybciej muszę znaleźć się na dole. Wstaję, tym razem robiąc więcej hałasu i zostaję zauważona.
    - Co robisz? - mój towarzysz marszczy czoło i prostuje się. Powoli zmierza w moją stronę.
    - Myślałam, że masz mnie dość - wzruszam ramionami, na co chłopak przyspiesza kroku i otula mnie swoim ramieniem.
    - Potrzebuję cię, Katniss - jego słowa wydają się być tak bardzo odległe od zwykłego "kocham cię", choć pewnie sa bardziej szczere. Zaskakuje mnie to wyznanie, ale cieszę się. Dobrze jest być znów w objęciach Peety. Uśmiecham się pod nosem i czuję, że jestem w miejscu, w którym powinnam być. Ale czy to wszystko jest sprawiedliwe?
    Zawiodłam Peetę. Zagryzam dolną wargę. Nagle czuję się okropnie.
    - Ja.. ja muszę iść - mruczę i wyplątuję się z jego ramion, po czym szybko kieruję się w stronę klatki schodowej.
    Zbiegając po schodach, kilka razy się potykam, ale dzielnie brnę dalej. W końcu docieram do swojego apartamentu i już chcę zaryglować za sobą drzwi, kiedy te się otwierają, odpychając mnie do tyłu. Widząc Mary z Lucasem, oddycham z ulgą i przywołuję na twarz uśmiech.
    - To było okropne - wzdycha dziewczyna i pada na kanapę.
    - Nie przesadzaj - śmieje się chłopak, po czym zajmuje miejsce obok niej i teraz obydwoje patrzą na mnie wyczekująco. Chwilę stoję gapiąc się na nich głupio. Czując, jak do oczu dochodzą mi łzy, zamykam oczy i mruczę coś o tym, że muszę na chwilę do łazienki.
    Pochylam się nad umywalką i płuczę twarz chłodną wodą. Oddychając głęboko, patrzę w swoje odbicie. Cóż, moja ekipa przygotowawcza musi się pogodzić z faktem, że nie mam już zamiaru nosić ich roboty. Chcę być sobą. Chcę mieszkać w Dwunastym Dystrykcie w Złożysku, gdzie panuje największy głód, chcę chodzić rankami na polowania z Gale'em za wyznaczone granice, chcę sprzedawać swoje zdobycze na Ćwieku lub wymieniać się nimi na olej czy zboże. Po powrocie ze szkoły pragnę spędzać czas z rodziną, z Prim, a nawet poświęcić więcej uwagi mamie. Ale wszystko przepadło. Przez garstkę głupich jagód.
    Zaciskam mocno zęby, by nie chwycić czegoś i tym nie cisnąć w lustro. Łapię się krawędzi umywalki i staram się uspokoić oddech. Muszę iść do salonu, do moich podopiecznych, by się nimi zająć. Muszę interesować się ich losem. Muszę pomóc im w przetrwaniu, zdobyć sponsorów, postawić ich życie ponad wszystko inne.    
    - Katniss! Zaraz zostaną wyemitowane oceny indywidualne, a ty się gdzieś grzebiesz - niezadowolony głos kobiety przecina przestrzeń, a ja podchodzę bliżej.
    - Przepraszam, Effie - mówię cicho jakbym była małym dzieckiem przepraszającym za stłuczenie szklanki i zasiadam obok swoich trybutów. W tej samej chwili na ekranie telewizora pojawia się sylwetka Caesara Filckermana siedzącego przy biurku z plikiem karteczek.
    - Panie i panowie! Jak wiecie, naszych trybutów oceniono w skali od jednego do dwunastu po kilku dniach dokładnej obserwacji oraz dzisiejszym specjalnym treningu końcowym. Organizatorzy przyznają... - dziennikarz zaczyna swoje wyliczanie, a ja szybko chwytam za notatnik i zapisuję jego słowa. Dziewczyna i chłopak z pierwszej strefy otrzymują po dziesięć punktów. Nathaniel Lee - dziewięć punktów, a Clarissa Morgan - dziesięć. Wygląda na to, że Enobarnia dostała naprawdę dobrych zawodników. Zapisuję dalej. Rose Welch i Wiktor Bennet - trybuci Annie Odair dostają po siódemce. Muszę przyznać, że parka Johanny też poradziła sobie nieźle - osiem i jedenaście punktów. W końcu nadchodzi pora na moich podopiecznych. Kładę notatnik na bok i pochylam się do przodu, opierając ręce na kolanach.
    - Ze strefy dwunastej: Lucas Campbell kończy w wynikiem... dziewięciu punktów! - chwila przerwy. - I ostatnia trybutka, ale wcale nie gorsza Mary Price otrzymuje osiem punktów.
    Uśmiecham się zadowolona i przybijam piątkę z tą dwójką, a stylistka Luke'a otwiera szampana, po czym wlewa go do kieliszków. Jestem z nich dumna, więc szybko i ja dołączam się do toastu, zapominając na chwilę o problemach. Wiem, że one wkrótce wrócą, ale jak na razie wolę się cieszyć, aniżeli płakać.
    - Więc, pochwalcie się nam, co zrobiliście - słyszę zachrypnięty męski głos i wykręcam głowę.
    - Haymitch! - kapitolińska opiekunka podrywa się i jednym susem pokonuje odległość dzielącą ją od mężczyzny po czterdziestce. Całuje go w oba policzki, a ja marszczę czoło. Jak dotąd chyba ani razu nie widziałam moich opiekunów w tak bliskiej relacji. O dziwo, wcale mi to nie przeszkadza.
    - No, dalej. Mary? Jak było? - mentor zachęca nastolatkę puszczeniem perskiego oka, zasiadając między mną a kobietą.
    - Dziwnie. Najpierw wywołali mnie. Ukłoniłam się im i poszłam zastawić pułapkę na zwierzę, czy innego trybuta - wzrusza ramionami, co jest równoznaczne z tym, że już skończyła. Wzdycham cicho i przenoszę wzrok na jej przyjaciela.
    - No, pochwal się Luke. Wszyscy wiemy, że masz nam sporo do powiedzenia - nie mylę się. Tylko skończę ostatnią sylabę, a chłopak już otwiera usta gotowy do swojego monologu. Jest zupełną przeciwnością Marii, ale obydwoje zadziwiająco pasują do siebie, uzupełniają się. Dochodzę po raz kolejny do wniosku, że na pewno ta cała sytuacja z igrzyskami ich przerasta i tak naprawdę nie chcą stracić siebie nawzajem. Tak jak ja nie chciałam stracić Prim.
    Prim. Obraz mojej siostry pomagający rannym dzieciom pod pałacem Snowa powraca.  Obydwie wpatrujemy się w siebie, przekazując telepatycznie wieść, że to już koniec, zaraz będziemy razem. A potem fala wybuchu kolejnych "prezentów" odpycha mnie do tyłu, spalając i niszcząc moją skórę. Nie było szans, by ktoś przetrwał w kolejnym kroku próby podbicia Kapitolu, który do tego czasu sam zdążył się poddać.
    Przełykam głośno ślinę i wracam do rzeczywistości, bo nie chcę, by moje myśli popłynęły dalej, na niechciane tematy. Dopiero teraz orientuję się, że Lucas nadal gada jak najęty i nawet nie doszedł do połowy pokazu. Effie co jakiś czas go zatrzymuje i prosi, by mówił wolniej, wyraźniej, ale jej prośby na nic się zdają. Nagle wyłapuję zdanie "wystrzeliłem w ich stronę" na co szybko zrywam się z miejsca.
    - Zrobiłeś co?! - patrzę na niego przerażona. Pewnie tylko się przesłyszałam. Chyba.
    Chłopak przerywa swoją wypowiedź i głupkowato się szczerzy.
    - Mój ojciec był jednym z organizatorów igrzysk, zanim zabili go rebelianci. Opowiedział mi o twoim pierwszym pokazie umiejętności trybuta, byłem zachwycony. Więc postanowiłem, czemu nie? - w mojej głowie myśli biegną jak szalone. Zdziwienie w błyskawicznym tempie zmienia się na smutek z powodu śmierci ojca Lucasa, potem przeobraża się w przerażenie, a kończy na złości.
    - Luke! Coś ty narobił? - kapitolińska opiekunka wyręcza mnie pytaniem, za co jestem jej wdzięczna. Trybut widocznie się peszy.
    - Ale... - urywa, bo Haymitch wtrynia się mu w słowo.
    - Podziałało? Podziałało. Włócznia to nic takiego. I tak nie zrobiłby krzywdy żadnemu z organizatorów, bo są oddzieleni od zawodników polem siłowym - mężczyzna przybiera minę mówiącą: "wyluzuj", a ja upodabniam sobie zaistniałą sytuację do mojej, sprzed dwóch lat. Faktycznie, posłałam w stronę realizatorów Igrzysk Głodowych strzałę z łuku i trafiłam w jabłko wsadzone w gębę upieczonej świni. Irytowało mnie późniejsze zachowanie Effie, więc ja postanawiam być bardziej wyrozumiała i odpędzam gniew. Boję się jednak podważać autorytetu kobiety, siadając na kanapie, klepię chłopaka po plecach. - Ważne są wyniki, to od nich zależy, czy znajdą się sponsorzy czy nie. Tylko w gwoli przypomnienia... - kończy ciszej, a ja zauważam, że teraz złotowłosa wpatruje się w Haymitcha tym samym wzrokiem, którym chwilę później podarowała Lucasowi.
    - Okeeej... - w końcu ja się odzywam, kiedy cisza pomiędzy tą dwójką robi się dziwna. - Wszyscy przyznamy, że był to kolejny dzień ciężkiej roboty i z pewnością nasi podopieczni są już mocno zmęczeni. Dlaczego więc nie udamy się na kolację, a potem do łóżek?
    Jak na zawołanie wspomniani trybuci na wieść o jedzeniu, podrywają się z miejsca i wchodzą na podest, po czym zajmują swoje miejsca na stole. Ruszam w ich ślady i w krótkim czasie pochłaniam dwa naleśniki kokosowe z sosem truskawkowym. Nigdy dotąd ich nie próbowałam podczas moich krótkich pobytów w Kapitolu, ale muszę przyznać, że są naprawdę smaczne. Po skończonym posiłku wszyscy rozchodzą się do swoich pokoi, a Haymitch zostaje odprowadzony do windy przez Lauren.
    Mimo iż praktycznie cały dzień spędziłam na dopingowaniu Luke'a i Marii oraz leniuchowaniu, nie mam siły, żeby wejść pod prysznic, dlatego wybieram wannę. Kiedy ta jest już zapełniona gorącą wodą do połowy, wlewam olejku czekoladowego i chowam nagie ciało pod warstwą piany. Powoli zaczynam opłukiwać ciało wodą. Jutro ważne wywiady i bankiet, muszę być w formie, powtarzam sobie cały czas w głowie, starając się zagłuszyć głosik przypominający mi o Peecie i Gale'u. Kiedy przyłapuję się na usypianiu, szybko nurkuję, po czym jak oparzona wyskakuję z miednicy wielkości połowy mojego pokoju w Dwunastym Dystrykcie i opatulam ciało ręcznikiem. W takim ubiorze wskakuję do łóżka, rozczesując palcami mokre, sklejone włosy. W końcu moja walka z kudłami kończy się sukcesem, a ja po zażyciu tabletek nasennych, opadam na pościel i momentalnie usypiam.
    - Katniss, obudź się! - słyszę nad sobą krzyk.
    - Peeta... - mruczę zaspana i pocieram oczy, by lepiej widzieć. - Jest środek nocy... - swoją drogą dziwne, że nikt nie usłyszał blondyna. Po chwili ryzykuję stwierdzeniem, że pewnie ściany i drzwi są wyciszane.
    - Muszę coś ci powiedzieć - czekam na ciąg dalszy, ale kiedy ten nie następuje, uznaję, że pora na mój ruch.
    - Nooo? - wydaję dźwięk podobny do burczenia odkurzacza i przekręcam się na drugi bok.
    - Chcę ci wyjawić prawdę. Której ty nie znasz. Bo okłamujesz samą siebie - chwila przerwy. Wyobrażam sobie, że chłopak decyduje się, czy aby na pewno chce wypowiedzieć te słowa. - To przez ciebie trafiliśmy na arenę. To przez ciebie prawie zginąłem, chciałaś bym zginął. Dałaś mi jagody, bo pomyślałaś, że dam się nabrać. Nie jestem taki łatwy. To ty stałaś się powodem buntów i rebelii, to przez ciebie zginęły tysiące ludzi. Jesteś zła. Jesteś zmiechem - ostatnie zdanie wypowiada jadowicie, tym samym tonem, co kilka miesięcy temu w podziemiach. Nie, to nie dzieje się naprawdę...

_
Jest i tak bardzo oczekiwany nowy rozdział. Tylko mnie nie bijcie za to, że kazałam Wam czekać tak długo, ale zbliżające się egzaminy wprawiają w zwariowanie moich nauczycieli jak i rodziców i muszę się ciągle "uczyć, uczyć, uczyć", żeby mieć dobre wyniki. Pewnie wiecie, jakie to irytujące, więc znacie moją sytuację. Następny rozdział postaram się wstawić pod koniec tygodnia, ewentualnie w poniedziałek. Ach! No i nie bijcie mnie za zakończenie, musiałam ;D No to ten tego, no to ja uciekam.
Pytania wszelkie TUTAJ
Dobranoc wszystkim! :*

I niech los zawsze Wam sprzyja!

poniedziałek, 10 marca 2014

Rozdział VI.

    Chwilę zajmuje mi pojęcie słów Lauren. Odair.. Nagle nad moją głową zaświeca się żaróweczka. Jak mogło zająć mi tyle czasu uświadomienie sobie takiej prostej sprawy?!, mam do siebie pretensję, chociaż minęło kilka sekund.
    - Finnick Odair! - sapię, przerywając ciszę i dopiero teraz gryzę się w język. Dziewczyna w odpowiedzi tylko uśmiecha się krzywo. Zagryzam dolną wargę. Milczy, więc uznaję, że czeka na dalszą reakcję. - To Twój brat? - pytam spokojniej. Jak do jasnej anielki w takim razie kobiecie udało się przenieść do Kapitolu?, zastanawiam się, choć jestem pewna tego, że moja pomocnica zaraz wyręczy mnie w odpowiedzi.
    - To syn mojego taty brata, mój kuzyn ściślej mówiąc - przemawia w końcu, a ja czekam na więcej. - Kiedy tylko Finnick zwyciężył igrzyska, nasi ojcowie stwierdzili, że bezpieczniej byłoby mnie odesłać z Czwartego Dystryktu, Kapitol lubił robić przekręty podczas dożynek z rodzinami zwycięzców. Tak trafiłam tutaj, do domu osiemdziesięcioletniej staruszki. Miała sklerozę, więc szybko uznała mnie za swoją wnuczkę, która przestała ją odwiedzać gdy tylko skończyła osiemnaście lat - słucham spokojnie. Nie mam serca jej przerywać. - Szczęśliwym trafem jej imię brzmiało podobnie do mojego, więc i to przeszło. W domu przekazali burmistrzowi, że zmarłam na grypę zakaźną, nawet nikt nie miał odwagi, by tę informację sprawdzać.
    - I tak po prostu tu mieszkasz? - unoszę brew ku górze.
    - Właściwie to tak, ale dom babci wygląda jak ruina, bo nikt za wyjątkiem mnie o niego nie dba, a sama Emily nie ma już wystarczająco pieniędzy na remont. Nie nazwałabym tego życiem - wzrusza ramionami, a ja uśmiecham się pod nosem.
    - Na pierwszy rzut oka widać, że nigdy nie odwiedziłaś dwunastki.
    Dziewczyna tylko wzrusza ramionami i wstaje. Chcę ją zatrzymać, by mogła mi opowiedzieć o sobie więcej, ale w tym samym czasie winda otwiera się, a z niej wychodzą moi trybuci i Effie. Muszę przyznać, że Lauren ma dobry refleks. Szybko podnoszę się z miejsca i za plecami chowam notatki tak, jakby ich sporządzenie było jakąś wielką zbrodnią. No, w każdym bądź razie zbrodnią moją i blondyną, która teraz pomagała zdjąć drugiej opiekunce żakiet z różowych piór.
    Lucas i Mary padają spoceni na miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedziałam ja. Widząc ich wykończone twarze, mrużę oczy i nieznacznie uśmiecham się pod nosem. Przynajmniej mam pewność, że ciężko pracują. Dosiadam się do nich i zaczynam wypytywać o sprzęt. Dziwię się na wieść, że w tym roku nie było żadnego stoiska z roślinami, a zamiast tego rozpoznawanie substancji chemicznych. Szybko zapisuję informację do zeszytu z notatkami i rysuję obok wielki wykrzyknik. To na pewno pomoże mi ustalić wygląd nowej areny. Chemia i brak roślin.. Myślę, ale nic sensownego nie przychodzi mi na myśl.
    Gdy inna kobieta, która opiekuje się nami i naszym penthouse'em woła na kolację, marszczę czoło. Jakim cudem dzień minął mi tak szybko? Jednak bez marudzenia wchodzę na podest jadalniany i zajmuję swoje miejsce. Nie jestem głodna, ale wmuszam w siebie dwie kanapki z serem. Tym razem siedzę dłużej i rozmawiam głównie z Lukiem. Effie próbuje nawiązać rozmowę z Mary, ale jej starania na nic się zdają. Tego wieczoru pomieszczenie pierwsza opuszcza moja podopieczna, później chłopak. Widzę, jak w ciemnym korytarzu skręca i znika za drzwiami pokoju przyjaciółki. Zastanawiam się, czy starają się uczcić prawdopodobnie ostatnie dni ich życia, czy może wolą razem rozpaczać. Kiedy i różowowłosa oznajmia, że jest zmęczona, spoglądam na zegarek. Prawie północ... Wzdycham i zastanawiam się, jakim cudem ten dzień minął tak szybko. Żegnam się z kobietą, po czym znikam za drzwiami swojego pokoju.
    Zdejmuję z siebie ubrania, odrzucam je na podłogę i przechodzę do łazienki. Pod prysznicem włączam tryb delikatnego mycia chłodną wodą, pod strumieniem spędzam dobre pół godziny i w końcu osuszam się ręcznikiem. Wracam do pokoju i widzę na łóżku złożoną w kostkę piżamę. Chwytam ją w ręce. Dłuższą chwilę przyglądam się jej, a kiedy stwierdzam, że nie jest taka zła, podmieniam ją z ręcznikiem. Poprzednie ubrania gdzieś zniknęły, więc nie pozostaje mi nic innego, jak odpoczynek. Leniwie kładę się na materac, a tułów i nogi chowam pod kołdrą. Jakiś czas leżę na prawym boku wpatrując się w hologram lasu. W końcu, ukojona obrazem, usypiam.
    Tej nocy nie śni mi się nic złego. Gdy budzę się, przypominając sobie o tabletkach, które muszę łykać od czasu powrotu do dwunastki, czuję na miejscu obok leżącą sylwetkę. Boję się jednak odwracać, by nie spłoszyć mojego gościa. Powoli więc sięgam dłonią po dwa kubeczki stojące na szafce nocnej, a kiedy lekarstwa lądują w moim żołądku, znów opadam głową na poduszki. Wstrzymuję oddech, bo chłopak obok mnie niebezpiecznie się poruszył. Dopiero jego ciche chrapnięcie uspokaja mnie i wypuszczam powietrze z płuc. Tak bardzo chciałabym się odwrócić by móc spojrzeć na Peetę, móc dotknąć jego twarzy czy złożyć na jego ustach delikatny pocałunek. Patrzę na zegarek. Czwarta czterdzieści trzy. Chwytam w rękę pilot od hologramów i wyłączam urządzenie. Moim oczom ukazuje się wschód słońca. Mimo obecności nowoczesnych, wysokich budynków wokół, widok jest piękny. Żałuję, że mój ukochany nie może tego zobaczyć. Nagle uświadamiam sobie, że przecież skoro chłopak musi uciec niezauważony zanim Effie czy jakikolwiek inny mieszkaniec naszego apartamentu się obudzi, nastąpi to niedługo. Postanawiam więc czuwać. Upewniając się, na podstawie półgodzinnej obserwacji, że Peeta śpi naprawdę mocno, obracam się o sto osiemdziesiąt stopni i podziwiam jego śpiącą twarz. Uśmiecham się pod nosem. Promienie słoneczne dostające się przez olbrzymie okno idealnie podkreślają rysy jego twarzy.
    Nie wiem, ile czasu mija, ale nieoczekiwany gość w końcu uchyla powieki. Chwila mija, zanim zdąży się rozbudzić. Cały czas leżę nieruchomo i wpatruję się w jego tęczówki.
    - Katniss... - mruczy zakłopotany i podnosi się szybko. Szybko łapię go za dłoń i ciągnę z powrotem do siebie. - Nie powinienem być tutaj, a ty nie powinnaś mnie widzieć - jego ton jest tak oziębły, że aż po plecach przebiegają mi ciarki. Co jak co, ale takiej reakcji na pewno się nie spodziewałam. Miałam nadzieję, że po wczorajszej nocy wszystko w porządku. Widocznie się myliłam. Wzdycham głośno i odpuszczam. Przecież i tak chłopak jest silniejszy ode mnie, nie będzie miał problemów by pozbyć się piątego koła u wozu, mnie. Patrzę jak zarzuca na siebie bluzę. Na chwilę nasze spojrzenia się krzyżują. Kiedy myślę, że młody Mellark szybko wyjdzie z pomieszczenia, ten na wskroś pochyla się nade mną, całuje mnie delikatnie w czoło i dopiero opuszcza mój pokój. Chwilę siedzę w osłupieniu. Skąd te wahania nastrojów? Nadal jest na mnie zły, to już wiem na pewno. Ale dlaczego przychodzi tutaj każdej nocy? 
    Rozkojarzona wstaję z łóżka i ruszam śladami Peety, ale jego już nie ma. W salonie witam się z dwoma blondynkami, które widocznie miały nocną zmianę przy pilnowaniu porządku w apartamencie i siadam na posadzce przy oknie. Podciągam kolana pod brodę i obserwuję dłuższy czas wspinające się po niebie słońce.
    - Katniss? - znów słyszę swoje imię, tym razem wypowiadane przez inny, kobiecy głos. Odwracam głowę i widzę stojącą kilka metrów ode mnie Mary. Szybko ocieram pozostałości łez z policzków, po czym wymuszam uśmiech.
    - Wygląda na to, że już nie kryjesz swojego głosu przed światem... - skinięciem głowy wskazuję jej miejsce obok siebie, a kiedy je zajmuje wzdycham ciężko.
    - Wiem, że pewnie nie masz teraz do tego głowy, ale mam kilka pytań.
    - Słucham - mówię beznamiętnie, wpatrując się uparcie w obraz za szybą.
    - Jak to jest być na arenie? Kiedy wiesz, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo? - spodziewałam się takiego pytania.
    - Czujesz się samotna, pomimo tych wszystkich wpatrzonych w ciebie oczu. Jesteś sama, nikomu nie możesz ufać. Chyba, że znajdziesz ludzi, z którymi wspólnymi siłami spróbujecie przetrwać.. - chcę mówić, ale dziewczyna mi przerywa.
    - Tak jak ty i Peeta? - wyparowuje z pytaniem, a ja śmieję się gorzko.
    - Dokładnie - chwilę się waham nad opowiedzeniem jej prawdziwej historii "nieszczęśliwych kochanków z Dystryktu Dwunastego", lecz szybko dochodzę do wniosku, jeśli ta opowiastka pozostanie pomiędzy mną, moim kompanem w kłamstwie i naszymi opiekunami. - Właściwie to byłam gotowa zrobić wszystko, byleby zapewnić mu powrót do domu. Nie wiem, czy można to nazwać równym układem, chociaż jestem pewna, że on chciał tego samego dla mnie - rozmawiamy jeszcze dłuższą chwilę. Na koniec pada pytanie o przyczynę nieobecności mojego ukochanego w Kapitolu i niechęć do mentorowania. Znów robię to samo - kłamię. Stwierdzam, że już dawno weszło mi to w krew, co niezbyt mnie cieszy. Nie mam w końcu żadnych powodów do uśmiechu, ale mimo to ciągle się uśmiecham. Kolejne kłamstwo. Zaskakujące, jak szybko ludzie w nie wierzą. Pogawędkę przerywa nam przybycie Effie.
    - Cóż za poranne ptaszki! - mówi piskliwym głosem i zaprasza nas na śniadanie.
    Nic nie jem, żałuję, że nie przespałam nocy, ale teraz mogę obwiniać tylko siebie. O dziewiątej trzydzieści już standardowo sprowadzam moich podopiecznych do wind, jednak tym razem nie mam całego dnia na leniuchowanie czy rozmowy z Lauren. Za pół godziny ma się odbyć szkolenie mentorów z uwagi na wprowadzone nowe technologie. Przypuszczam, że będzie to nudny wykład. Jakież zaskoczenie mnie zastaje, kiedy zamiast dużej auli zastaję salę treningową w wersji mini i kilka stoisk z dziwnymi kaskami. Jeden, dwa, trzy... siedem, osiem... jedenaście, dwanaście. Dwanaście stanowisk. A więc dla każdego opiekuna po jednym. Wędruję na swoją pozycję i witam się z Ellie. Ciemnoskóra kobieta ubrana w krótkie spodenki i koszulkę na ramiączkach bawi się swoim afro. Nie mam pojęcia, ile może mieć lat, ale zdecydowanie jest po trzydziestce. Chwilę rozmawiam z nią na temat braku stanowiska z rozpoznawaniem roślin, kiedy przerywa nam głos Plutarcha Heavensbee'ego. Obracam się w jego stronę i postępuję zgodnie z jego wskazówkami. Dziwne, że nie obserwuje trybutów, myślę i wkrótce zastępuje go mężczyzna po czterdziestce, którego w ogóle nie kojarzę.
    Dni mijają tak samo, budzę się rano, jem śniadanie, odprowadzam Mary i Lucasa na całodzienny trening, wychodzę na miasto, by porozmawiać ze sponsorami, wracam zbyt wcześnie i znów jestem osamotniona. Wtedy zawsze mogę liczyć na towarzystwo Lauren. Obie przez ostatnie kilka dni dość mocno się ze sobą zżyłyśmy, jednak nikt nie może się dowiedzieć o naszej znajomości, bo blondynka mogłaby być zwolniona. Wieczorem w apartamencie znów robi się głośno, moi trybuci wracają z podziemi, a Effie pojawia się znikąd, równie nagle co znika. Późno wracam do swojego pokoju i kładę się na łóżko wykończona. Na szczęście Gale'a widzę równie często co latające głosokułki po Kapitolu - czyli prawie wcale. Za to nieobecność Peety za dnia mnie dobija. Śpi ze mną, ale nadal jest zły. Nad ranem standardowo ulatnia się.
    - Pamiętajcie, by pokazać sponsorom to, w czym jesteście najlepsi - po raz dziesiąty w ciągu godziny powtarzam to samo zdanie, a Luke się śmieje. Jest nadzwyczaj radosny, jak na całą sytuację. Jego przeciwieństwem jest oczywiście Maria, lecz chłopak ją mocno wspiera. Od dwóch dni ja także - w końcu zaczęła mówić więcej i już nie chce mnie zabić wzrokiem.
    - Uczyłaś się tej regułki całą noc? - wywracam teatralnie oczami i puszczam chłopakowi kuksańca w bok. - I zanim powiesz, że to najważniejszy wieczór, uprzedzę cię, że to też już mówiłaś. Poza tym, kto da radę, jak nie my, mam rację? - tutaj patrzy na swoją przyjaciółkę, a ta kiwa głową na zgodę.
    Wypuszczam głośno powietrze i pozwalam sobie wierzyć w jego słowa. Tym razem wsiadamy do dźwigu razem. W trakcie jazdy na dół mój brzuch zaczynają ogarniać nerwobóle i przypominam sobie o tabletkach popołudniowych. Syczę pod nosem. Jestem zmuszona szybko wracać na górę, zanim przed oczami wyskoczy mi twarz Marvela i Glossa. Żegnam się z trybutami i wracam na piętro. Tuż przy dojechaniu na miejsce, robi mi się duszno. Jeszcze chwila, Katniss!, krzyczę do siebie w myślach i wychodzę w dźwigu. Ruszam w stronę sypialni podtrzymując się tego, co wpadnie mi w ręce. Nagle czuję, jak silne ramiona podnoszą mnie do góry. Mroczki przed oczami odebrały mi wzrok, więc nawet nie widzę twarzy swojego wybawcy. Odruchowo zarzucam ręce na szyję chłopaka i wtulam się w jego pierś. Na wpółprzytomna ląduję na swoim łóżku i dostaję do jednej ręki kilka tabletek, a do drugiej szklankę z wodą. Popijam leki, ale mimo to, odpływam w inną rzeczywistość.

    Idę lasem. W rękach trzymam łuk, a na plecach wisi kołczan ze strzałami. Dziwne, że o tej porze roku nie ma w pobliżu żadnych zwierząt. W końcu zauważam młode koźlę. Pewnie zgubiło się, sarny w końcu są szybkie. Chwilę się waham, ale przecież to może być jedyna zdobycz na następne kilka dni. Wyciągam jedną strzałę i naciągam ją na cięciwę. Chwilę celuję, by trafić w zwierzę tak, by nie uszkodzić zbytnio mięsa, po czym pozwalam broni wbić się w małą sarenkę.
    Nagle moja zdobycz zamienia się w kruchą blondynkę. Zaczynam piszczeć. Rzucam łuk na ściółkę i pędzę w stronę dziewczynki. Kucam przy ciele, z którego powoli uchodzi życie. Wpatruję się w strzałę wbitą prosto w serce. Zanoszę się szlochem. To nie dzieje się naprawdę!, krzyczę w myślach. Szczypię się kilka razy, ale to wcale nie działa.
    - Musisz zwyciężyć - głos Prim jest cichy i słaby. Co mam zwyciężyć? Nie, Prim! Nie chciałam! Ściskam mocno ciało siostry w ramionach i zaczynam nucić kołysankę. Mama ją zaraz uratuje. Prim będzie zdrowa. Musi być!
    Dziewczynka zamyka oczy. Słyszę jej ostatni oddech, a potem następuje głucha cisza. Cały las cichnie. 

    Ktoś potrząsa moim ciałem. W końcu otwieram oczy i szybko siadam. Rękami badam podłoże. Nadal jestem na łóżku. Staram się uspokoić oddech.
    - Już dobrze - słyszę męski głos, ale wcale nie należy on do Peety. Unoszę głowę.
    - Gale... - chcę wstać i uciec. To przez Ciebie śniła mi się Prim!, krzyczę, jednak w końcu moje słowa nie wydostają się z ust. - Myślałam, że...
    - To Peeta? - kończy za mnie. Chłopak prycha i odsuwa się na bezpieczną odległość. Pewnie doskonale wie, do czego jestem skłonna. I bardzo dobrze.
    - Co Ty tu robisz? - pytam ostro, próbując przywrócić się do normalnego stanu. Moje ciało nadal opanowują konwulsje. Zagryzam mocno zęby i w końcu ustępują w minimalnym stopniu. Nadal się trzęsę, ale nie aż tak bardzo.
    - Pomyślałem, że moglibyśmy porozmawiać.
    - Niby o czym? - wtrącam się w zdanie, zakładając ręce na piersi.
    - Daj mi się wytłumaczyć.
    - Miałeś już na to czas. Teraz możesz wyjść - znów ucinam ostro i nie zmieniam wyrazu twarzy.
    - Kotna... - mówi zrezygnowanym tonem. - Proszę cię.
    Czemu nagle obecność tego człowieka zaczęła przyprowadzać mnie do szału?
    - Nie słyszałeś? - drugi głos odzywa się ostrym tonem. - Twoja przyjaciółka poprosiła cię o opuszczenie pomieszczenia. Potrzebujesz powtórki? -  chcę obrócić twarz, jednak nadal uparcie wpatruję się spode łba na mężczyznę. Właściciel tych słów wydaje się stanowczy, a zarazem odrobinę groźny. To nieważne. Mój Peeta tutaj jest.


_
No siemaneczko, trybuci. Rozdział dodaję późno, bo dopiero złapałam bakcyla do pisania. Przepraszam no i ten tego. Igrzyska coraz bliżej! Cieszycie się? Ciekawa, jestem, czy Mary i Luke przeżyją... A nie, ja to wiem! Ale Wy możecie zgadywać. Czekam na Wasze propozycje. :D I wiem, że pewnie część z Was znów mnie zabije za zakończenie, no ale cóż. Taka moja natura. ^^ Ach, dziękuję Zuzi za podpowiedź. Ty już wiesz, o co kaman. ;D
Nie wiem, czy po zakończeniu igrzysk głodowych nie przerwać pisania. Wyraźcie swoją opinię w komentarzach!
PRAWIE ZAPOMNIAŁAM. Jeśli chcecie ze mną popisać, czy zapytać się o cokolwiek (nawet jakieś bzdety kompletne), to zapraszam TUTAJ.
Dobranoc trybuci!


I niech los zawsze Wam sprzyja.

czwartek, 6 marca 2014

Rozdział V.

    W jadalni na śniadaniu zastaję Effie i siadam obok niej. Wkrótce dołączają do nas styliści moich podopiecznych, a następnie moje gwiazdki. Na talerz nakładam sobie twarożku i kilka tostów. Zanim zdążę się sprzeciwić, opiekunka wlewa do mojej szklanki wino. Piorunuję ją wzrokiem. Alkohol o ósmej rano? Pewnie dla Kapitolończyków to standard, ale z całą pewnością nie dla mnie. Odsuwam naczynie na bok na znak, że jednak nie skorzystam z okazji i biorę się za jedzenie.
    Podczas posiłku dowiaduję się, że Luke lubi jeździć na rowerze i brał udział w kilku wyścigach na wzgórzach wokół Kapitolu, więc dużo trenował na "siłowni". Mary jest pływaczką, a przynajmniej dużo pływała, gdy była w wieku 12 lat. Od tamtego czasu minęły cztery wiosny, ale Lucas chwali, że zawsze była szybsza od niego. Oprócz tego, nie wydaje mi się, by ta dwójka trybutów miała jakieś specjalne zdolności, ale już wiem, że obydwoje znają się od kołyski i spędzili ze sobą całe życie. O ich historiach opowiada mi chłopak, a dziewczyna zwykła siedzieć cicho i grzebać widelcem w sałacie. Mam nadzieję, że reszta zawodników nie jest o wiele lepsza, by moi podopieczni mogli jak najdłużej pozostać przy życiu. Dzisiaj mają się odbyć pierwsze treningi, które w sumie mają trwać aż do soboty, tj przeznaczono całe pięć dni na przygotowania. W niedzielę Caesar zaprasza wszystkich trybutów na wywiady, a zaraz po nich ma odbyć się bankiet. Według instrukcji Plutarcha mam tam zdobyć stałych sponsorów swoim wdziękiem. Szkoda, że nikt nie wziął pod uwagę faktu, że ja nie potrafię być przyjazna.
    - Wiecie, o której wyszedł Peeta? - pytam, kiedy połykam porcję białego sera.
    - Peeta? - pyta słodziutki głos i nagle wszystkie spojrzenia są skierowane na mnie.
    Głupia Katniss, karcę się w myślach. Widocznie przebywanie w ośrodku było zakazane, więc chłopak musiał się tutaj przemknąć i nikt za wyjątkiem mnie go nie widział. Wzdycham głośno. Nie mam już lepszych pomysłów. Widząc jednak jak Effie nadal patrzy na mnie wyczekująco, muszę coś powiedzieć.
    - Um, słyszałam, że ma dzisiaj dotrzeć do Kapitolu. Jestem ciekawa o której wyszedł z pociągu - ratuję tyłek i nawet się uśmiecham. Kobieta kiwa głową na znak, że zrozumiała, rzuca pod nosem, że nie słyszała o jego przybyciu i wraca do swojej sałatki z paluszkami krabowymi. Sama szybko kończę swój posiłek i wstaję od stołu. Szybkim krokiem wracam do swojego pokoju i od razu padam na łóżko. Wodzę nosem po pościeli poszukując zapachu ukochanego. Dłużej zatrzymuję się twarzą przyłożoną do poduszki i wciągam powietrze. Albo wyczuwam jego perfumy, albo moje zmysły tracą swoją użyteczność. Chcę upewnić się, że nocna pobudka i rozmowa były prawdziwe. Tak bardzo potrzebuję wybaczenia Peety.
    Przytomnieję dopiero, kiedy jedna z blondynek budzi mnie mocnym szarpnięciem. Uch, musiałam usnąć.
    - Panienko Everdeen, musi pani zaprowadzić trybutów do sali treningowej - mówi przyjemnym głosem, a ja złażę z materacu. Zerkam na zegarek, już dziewiąta piętnaście, pora wstać.. Ziewając, przeciągam się. Podchodzę do lustra i jęczę na widok poplątanych włosów. Szybko postanawiam uczesać je rękami. Widząc moje zmagania, Lauren podchodzi do mnie i z jednej z szuflad wyjmuje grzebień, po czym sama decyduje się zrobić porządek z moimi włosami. Nie wiem, ile może mieć lat, lecz z pewnością nie wygląda na więcej niż dwadzieścia pięć lat, a to znaczy, że zapewne jest starsza ode mnie.
    - Dziękuję - mruczę zgodnie z prawdą. Nie mam głowy do dobrej prezenacji, choć z pewnością właśnie tego wymagają ode mnie wszyscy. Nie, nie od ciebie, od Kosogłosa - poprawiam się w myślach i aż się krzywię. Oddałabym wiele, byleby się pozbyć tego przydomka. Choć z drugiej strony kosogłos zawsze będzie przynosił mi szczęście.
    Schylam głowę w poszukiwaniu na toaletce broszki. Ku mojej uciesze, szybko ją odnajduję i przypinam dumnie nad lewą pierś beżowej sukienki, którą na dzisiaj przygotowała mi moja ekipa przygotowawcza.
    - Pasuje idealnie - mówi dziewczyna stojąca za mną i w tej chwili kończąca pleść mi dobierańca. Kiedy ona zaczęła go robić?!, rozdziawiam usta, ale na szczęście tylko w swojej głowie. Po kilku sekundach na końcówkę włosów nakłada gumkę, a warkocz przekłada na moje prawe ramię. Nadal stoi za mną i przygląda się bacznie mojej twarzy. - Tylko ta rana nie pasuje - dodaje po jakimś czasie, a ja się uśmiecham.
    - Wypadek przy pracy - mówię i posyłam jej odbiciu w lustrze oczko.
    - Tak, oczywiście - śmieje się i wychodzi z pomieszczenia. Kieruję się za nią. W końcu muszę zająć się Lucasem i Mary, pewnie już na mnie czekają.
    Zanim winda zjeżdża do podziemi podaję im kilka wskazówek, które dwa lata temu, kiedy po raz pierwszy wychodziłam na arenę, przekazywał mi Haymitch. Chłopakowi każę skupić się na małpim gaju i pleceniu sideł, a dziewczynie na bieganiu z przeszkodami i rozpoznawaniu roślin. Tyle na dzisiaj powinno wystarczyć. Dodatkowo proponuję, by postarali się zakolegować z innymi trybutami. Nie podaję przyczyny. Przecież nie powiem im, że chcę, by znaleźli sojuszników, gdyż to na pewno przyda im się podczas wielkiej rzezi w ciągu kilku pierwszych godzin walki.
    W piwnicy zastajemy kilku innych zawodników. Cieszę się widząc Johannę i Annie. Obydwie stoją w rogu i rozmawiają, patrząc co jakiś czas podejrzliwie w stronę balkonu organizatorów. Staram się nie zwracać uwagę na to miejsce, bo tak bardzo nie chcę znów widzieć tej twarzy. Opuszczam swoich podopiecznych, życząc im powodzenia i dołączam do mentorek, czując na sobie parzące spojrzenie.
    - Cześć, Kotna - mówi z szerokim uśmiechem zwyciężczyni z Siódmego Dystryktu. Wywracam tęczówkami teatralnie. Podczas naszego pomieszkiwania w podziemiach trzynastki spędziła wystarczająco dużo czasu ze mną i Gale'em, by przejąć kilka jego i moich zwrotów. Podejrzewam, że moją ksywkę wypowiedziała specjalnie po to, by mnie zdenerwować. Widocznie wie, kto jest wśród mężczyzn w marynarkach.
    - Naprawdę śmieszne - komentuję. Zwracam wzrok na Annie i odruchowo ręką wędruję do jej brzuszka. - Cześć, Finnick Junior - nazwanie dziecka tej dwójki przychodzi automatycznie. Wiem jednak, że to mogło zranić dziewczynę. Unoszę głowę i zabieram dłoń, nabierając przepraszający wzrok. Rudowłosa tylko macha ręką na znak, że nic się nie stało.
    - Rozmawiałyśmy właśnie o tegorocznych organizatorach. Sama śmietanka. Najlepsi stratedzy z dystryktów, mądre głowy z trójki i piątki - odzywa się Johanna, a ja zmuszona jestem spojrzać w tamtą stronę. Pierwszą twarzą, która przykuwa moją uwagę jest mężczyzna o szarych oczach i ciemnych włosach. Tak bardzo podobnych do moich. Gale także patrzy w moją stronę z nieodgadnioną miną, więc szybko rezygnuję i wykręcam się do niego plecami.
    - Mam do was sprawę, wszystkie wiemy, o co chodzi. Ale z pewnością nie możemy obgadać tego tutaj.. - mówię w końcu i zagryzam dolną wargę.
    - Jakieś propozycje, w takim razie? - ciemnowłosa odzywa się, unosząc brew ku górze. Obydwie swój wzrok kierujemy na drobną kobietę.
    - Tak, ja znam jedno miejsce.
    Kaptur na głowie zaczyna mi doskwierać, jednak to jedyny sposób, by przejść niezauważoną ulicami Kapitolu. W innej sytuacji nawet bym go nie zakładała w obawie przed uduszeniem się z gorąca, jednak teraz każdy mieszkaniec miasta był zainteresowany tylko i wyłącznie Igrzyskami Głodowymi, a spotkanie jednego z mentorów skończyłoby się długim wypytywaniem o wszelakie szczegóły. Na szczęście po półgodzinnej wędrówce, Annie skręca w prawo i wspina się na schodki małej kawiarenki urządzonej w pastelowych kolorach. Jest aż nadto słodka, ale nie znajdziemy lepszej miejscówki w szybkim czasie. Za półtorej godziny ma odbyć się wspólny obiad. We trzy siadamy przy stoliku w kącie lokalu i zamawiamy kawę.
    - Musimy stworzyć solidny sojusz. To nie mają być zwykłe igrzyska, jak zapowiedział Plutarch. Nie wiemy, czego się spodziewać, więc uznałam, że w kupie mamy przewagę - mówię i, o dziwo, kobiety od razu przyznają mi rację.
    Zaczyna się rozmowa o zdolnościach naszych trybutów. Dwójka Annie - Wiktor i Rose są przydatni jeśli chodzi o szybki kamuflaż czy przenoszenie ciężarów. Trybuci Johanny są bardziej przydatni - Josh jeszcze rok temu, zanim rebelia się uaktywniła, chodził na zajęcia z szermierki, natomiast matka i starsza siostra Angeliny są pielęgniarkami. Niewątpliwie ta para z całej trójki ma największe szanse na zwycięstwo. Chociaż zawodowcy z drugiego rejonu, ścisłego centrum stolicy także wyglądają na groźnych. Enobaria musi być z nich dumna.
    Godzinę później jesteśmy już z powrotem w ośrodku szkoleniowym. Tym razem jednak zostajemy zauważone przy samej bramie przez grupkę nastolatek, nie w wieku starszym niż trzynaście, czternaście lat, które nie dają nam spokoju dopóty, dopóki nie podpiszemy ich koszulek markerami. Moja "sława" zdecydowanie zaczyna mnie przygnębiać.
    Po obiedzie, w czasie czterdziestominutowej sjesty spotykam się z Lucasem i Mary i tłumaczę im zasady sojuszu, które wcześniej ustaliłam z innymi mentorkami.
    - Czyli mamy się trzymać razem i w razie rozproszenia w ciągu pierwszego dnia mamy ich nie atakować, a gdy zostanie tylko nasza szóstka, mamy wiać jak najdalej od nich? - dziewczyna powtarza moje słowa, a ja kiwam głową. Dokładnie tak. Jej mina zdaje się zmieniać z każdą sekundą - począwszy od zadziwieniu, szoku przez złość, bezradność aż w końcu na zrozumieniu kończąc. Wygrałam tę bitwę. - Okej. Niech będzie. Nie chcę skonać sama na tej cholernej arenie - wypuszcza głośno powietrze, a ja zerkam na jej przyjaciela.
    - Ale odłączamy się, gdy zawodowcy zginą - kiwam głową na zgodę i przybijam z nimi żółwika. To maksimum na jakie mnie stać, boję się przybliżyć do moich podopiecznych, bo wiem, że potem trudniej będzie mi się od nich odzwyczaić. A z resztą - jakby to stwierdziło wielu mentorów - bliższe kontakty ze swoimi trybutami są nieprofesjonalne. Co za bzdury.
    Odprowadzam wychowanków do windy i żegnam się z nimi. Mam teraz kilka godzin dla siebie, choć zapewne powinnam je spędzić na dokładnym śledzeniu dożynek i ponownym przyglądaniu się innym zawodnikom, by móc ustalić ich mocne i słabe punkty. Effie wyruszyła na miasto, by porozmawiać wstępnie ze sponsorami, więc apartament jest pochłonięty dobijającą ciszą. Po raz pierwszy przeszkadza mi samotność. Idę więc w stronę telewizora i ustawiam go na powtórkę wczorajszych uroczystości. Podgłaśniam głos Paylor i teraz przynajmniej w moich uszach uciążliwe piszczenie systemu przeciwwłamaniowego zagłuszają odgłosy z głośnika. Siadam na długiej kanapie po turecku i na kolanach kładę sobie poduszkę. Kładę na niej ręce i zrezygnowana zaczynam oglądać twarze kolejnych dzieciaków. Pociesza mnie fakt, że osób poniżej piętnastu lat jest tylko czworo - wnuczka prezydenta Snowa reprezentująca jedynkę, chłopiec w wieku czternastu lat z trójki o imieniu Jamie, oraz dwie dziewczyny z ósemki i jedenastki. Większość trybutów z pozostałych stref wydaje się być tak samo niebezpiecznych co Mary czy Rosalinda. Jednym wyłapanym przeze mnie zagrożeniem jest dwójka nastolatków z drugiego regionu. Clarissa i Nathaniel są dość dobrze zbudowani i od razu nabieram do tej dwójki szacunku. Nie zmienia to jednak faktu, że będę musiała pomóc naszemu sojuszowi ich pokonać.
    By nie pominąć żadnego szczegółu cały czterdziestopięciominutowy materiał oglądam już trzeci raz, jednak jak na złość żadna z postaci nie zmienia chociażby sposobu chodu. Mimo to, brnę dalej. Ilebym dała, by móc podejrzeć salę ćwiczeń, jęczę cicho i nawet nie słyszę, kiedy podchodzi do mnie Lauren i nie czekając na zaproszenie siada obok mnie. Stwierdzam, że czuje się swobodnie jak na rygorystyczne normy, których powinna się zapewne trzymać, ale wcale nie mam jej tego za złe.
    - Coś ciekawego? - unosi brew, spoglądając w moje notatki. Nie miałam czasu na kaligrafowanie tekstu, więc mam wątpliwości, czy kobieta cokolwiek z nich odczyta.
    - Nie, ciągle nie mogę rozgryźć tych ludzi - krzywię się, co raz spoglądając na ekran. Czuję jak moje notatki są mi zabierane razem z długopisem. Przenoszę zdziwiony wzrok na blondynkę, a ta tylko wzrusza ramionami.
    - Co? Chcesz im pomóc czy nie? - wzdycham tylko i przypatruję się, jak moja wybawicielka namiętnie pisze całe wypracowanie pod moimi wypocinami. - Peeta wyszedł o szóstej, zanim ktokolwiek inny się obudził. Poprosił mnie, bym nie zdradzała jego obecności nikomu, ale skoro sama się o niego spytałaś... Pomyślałam, że chciałabyś wiedzieć - znienacka towarzyszka przemawia obojętnym tonem, nie przerywając pisania. Wiedziałam, że to nie był sen. To nie mógł być sen. Ale gdzie jest mój ukochany teraz? I dlaczego nikt nie wie o jego obecności w Kapitolu? Wzdycham i staram się skupić myśli na igrzyskach. Wkrótce zapiski Lo, bo tak postanowiłam ją nazywać, mają długość dwóch kartek i wędrują z powrotem na moje kolana. Zaczynam wodzić wzrokiem po tekście.
    - Jesteś niezła. Wiesz, teraz mam wątpliwości, czy aby na pewno jesteś stąd.. - mruczę pod nosem, głównie do siebie, lecz szybko słyszę swoją odpowiedź:
    - Właściwie, to nie urodziłam się tutaj. To znaczy, moja mama pochodzi stąd, ale mój tato pochodzi z Czwartego Dystryktu - patrzę na nią zszokowana, czekając na więcej szczegółów. - Przyjechałam tu kilka lat temu. Nikt zapewne mnie nie przedstawił do końca. Bright to tylko nazwisko na bezpieczny pobyt tutaj. Nazywam się Lauren Odair.


_
Wow, spięłam się i dokończyłam wcześniej. Zwolniłam się ze szkoły, bo fatalnie się czuję, chyba coś mnie bierze i pomyślałam: czemu nie? I skończyłam!  Postanowiłam wprowadzić kilka tajemnic, które będą się mieszały z igrzyskami, z wielkim romansem (no, zgadujcie: Peetniss czy Galeniss? :D) i problemami. Myślę, że następny rozdział pojawi się dopiero po niedzieli, bo zapowiada się kolejny napięty weekend. I kiedy tu odpocząć? :/ 
No, tak czy siak, mam nadzieję, że się podoba. Zostawiajcie komentarze, bo jestem ciekawa Waszych opinii. Zapraszam też do obserwowania w prawej kolumnie, by być na bieżąco z nowymi rozdziałami! :)
Miłego dnia trybuci!

I niech los zawsze Wam sprzyja!

środa, 5 marca 2014

Liebster Award




Nominacja do Liebster Award jest otrzymywana od innego blogera w ramach uznania za „dobrze wykonaną robotę”. Jest przyznawana dla blogów o mniejszej liczbie obserwatorów, więc daje możliwość ich rozpowszechnienia. Po odebraniu nagrody należy odpowiedzieć na 11 pytań otrzymanych od osoby, która Cię nominowała. Następnie Ty nominujesz 11 osób (informujesz ich o tym) oraz zadajesz im 11 pytań. Nie wolno nominować bloga, który Cię nominował.

Dziękuję Carolinie Sześniak za nominację!
1.Panem, Hogwart czy Narnia? ;) 
Hm, myślę że najpierw odpada Narnia. Nie dlatego, że jej nie lubię, ale dlatego, że jestem najmniej zaznajomiona z treścią, wielu faktów nie pamiętam. Teraz decyzja staje się trudniejsza: Hogwart vs. Panem. Myślę, że z uwagi na to, iż mam szesnaście lat, a więc jestem jeszcze w limicie wieku potencjalnych trybutów, wybrałabym Hogwart. Potem po osiemnastce chętnie przeniosłabym się do Panem. :D
2. Ulubione cukierki? *.*
Omg, kiedy ja jadłam jakieś cukierki. Nie, no dobra. Ostatnio dostałam bombonierkę (czyt. w niedzielę, pozdrawiam osobę, która mi ją wręczyła, jeśli to czyta) z takimi mega dobrymi cukierkami kokosowymi polanymi białą czekoladą. Normalnie niebo w gębie. Gdybym wiedziała, że są takie dobre to z pewnością nie wzięłabym ich do szkoły jako przekąskę, bo dziewczyny mi wyjadły połowę :(
3. Lubisz colę? Jeśli tak, to jaką wolisz? Coca colę, Pepsi czy z Biedronki ? xD
Ogólnie jestem zwolenniczką "zdrowej żywności", a właściwie wszystkiego za wyjątkiem chipsów, słonych, słodkich przekąsek i napoi gazowanych. Ale czasem jeśli już skuszę się na jakąś colę, to zdecydowanie ta z Biedronki, bo tylko taka jest zawsze w domu i mi podpasowała. 
4. Ulubiona książka?
Hm, mam ich wiele. Ostatnio namiętnie czytam po raz x Igrzyska, ale także "Poradnik pozytywnego myślenia" M.Quick'a (polecam!!) czy "Toksyna" (drugi tom z serii "Denazen") autorstwa J. Accardo. No i oczywiście, od wielu lat niezmiennie HP. 
5. Finnick, Peeta, Gale czy Cato? :) 
Trudniejszych pytań nie było? ;_; Cato odpada i zaczynają się schody. Chyba nie jestem w stanie zdecydować. Chętnie po prostu wzięłabym poczucie humoru Finnicka, siłę Gale'a i wymieszała z cechami Peety w jego ciele. XD
6. Lubisz śpiewać?
TAAAK. Śpiewam w zespole kilka lat i w sumie oprócz tego robię to nałogowo all day, all night aż rodzice mają mnie po dziurki w nosie. ;)
7. Ulubione danie i kolor?
Danie o.o Czy ja wiem.. Bigos z młodej kapusty, gołąbki, pierś kurczaka w panierce z ananasem, żurawiną i żółtym serem, pierogi, pomidorowa, barszcz z uszkami, sałatka grecka, sałatka z sera żółtego, szynki i ananasa.. I wiele, wiele innych :D A kolor zależy od nastroju. Teraz gustuję raczej w takich żywych, w końcu wiosna, przyroda budzi się do życia. Raczej nie jestem wybredna. Ale żółtej bluzki raczej nie założę. 
8. Czy śpiewasz pod prysznicem? ;)
TAK, TAK, TAK. Odwołuję się do pytania siódmego: all day, all night. 
9. Kot czy pies? :D
Psiak. Mam psa w domu i jest jedynym facetem, który nigdy mnie nie skrzywdził. No, oprócz gryzienia podczas zabawy. 
10. Co jest twoim szczególnym darem? ;)
Jestem beztalenciem. Albo nie. Potrafię obrócić wszystko w żart, chociaż to jest przekleństwo, więc się nie liczy. O! Potrafię wpakować się w największe bagno, to jest mój dar.
11. Ulubiona piosenka? Taka, która umie cię pocieszyć, załamać, podnieść na duchu i natchnąć jednocześnie ;) 
Chonabibe - Chodzę własnymi drogami, chłopaki z mojego miasta. Polecam!
Jeszcze ewentualnie wszelakie utwory Eda Sheerana, mój ziomek. 


Moje pytania:
1. Ulubiony serial? Dlaczego?
2. Trafiasz na bezludną wyspę. Możesz zabrać ze sobą jedną książkę. Jaka to książka i dlaczego właśnie ta?
3. Dystrykty vs. Kapitol? 
4. Kompleksy? 
5. Za co doceniasz innych? 
6. Wolisz zdrowe odżywianie czy fastfoody? 
7. Twój sposób na nudę? 
8. Jakie piosenki motywują Cię do działania lub wyzwalają w Tobie nieznaną energię? 
9. Galeniss czy Petniss? Uzasadnij. 
10. Wolisz spanie czy jedzenie? XD
11. Książka, której nie zapomnisz do końca życia?

 Moje nominacje:
1. Mockingjayonfire (http://to-tylko-igrzyska.blogspot.com/)
2. Lilly Hadley (http://clovediaz.blogspot.com/) 
3. gnommie spell (http://mroczny-znak.blogspot.com)
4.
5.
6.
7.
8.
9.
10.
11.


(Nominacje pojawią się, gdy uznam, że jakiś blog mnie bardzo zaciekawił. :)



* * * OGŁOSZENIA PARAFIALNE! * * *

Wiem, że czekacie na nowy rozdział. Pojawi się on na dniach, najpóźniej w piątek. Postanowiłam, że nowe notki będą pojawiały się dwa razy w tygodniu, jak dla mnie jest to dość optymalne rozwiązanie. Nie jest to ani za dużo, ani za mało. Oczywiście, jeśli będę miała mniej nauki i energię do pisania, postaram się Wam wrzucić czasem jakiegoś bonusa w postaci trzeciego rozdziału na w tygodniu, czy coś w tym stylu. 
Chciałabym jeszcze szybko podziękować wszystkim, którzy tutaj zaglądają i zaskakują mnie swoimi komentarzami. Są one naprawdę baaaardzo motywujące i dodające mega kopa do pisania. Gdy wrzucałam tutaj prolog, wątpiłam, że ktokolwiek go przeczyta, a tutaj, proszę bardzo! :)
Buziaczki, trybuci! 

I niech los zawsze Wam sprzyja.

poniedziałek, 3 marca 2014

Rozdział IV.

    Chcę wstać i jak najszybciej znaleźć się na przeciwległej trybunie. Przy Peecie. Czuję, że tylko przy nim będę w stanie w końcu się odprężyć. Wygadać o dzisiejszej sytuacji z Gale'em, nawet jeśli nie jest to dobry pomysł. Kiedy jednak Effie zauważa mój nagły ruch, szybko mnie powstrzymuje razem z Venią. Jęczę cicho, ale doskonale wiem, że jestem na przegranej pozycji. Za chwilę ma się tu pojawić Flavius, Octavia i dwie ekipy przygotowawcze Mary i Lucasa. Wzdycham ciężko i garbię się, mimo obecności kamer. Minutę czy dwie później pojawia się moja drużyna i już nie ma mowy o niezauważalnym wymknięciu się stąd. Cholera, mruczę w myślach. Znów patrzę w stronę blondyna, ale jego już nie ma.
    Zagryzam dolną wargę i cały przejazd trybutów siedzę przygaszona. Wypatruję ukochanego, lecz zupełnie wsiąkł w powierzchnię ziemi. Caesar jak zwykle entuzjastycznie komentuje stroje trybutów, jednak według mnie całe to wydarzenie straciło swój urok, bo wszyscy zawodnicy wyglądają tak samo - kapitolińsko i kiczowato. Jedynie dwunasta para, ostatnia, wyróżnia się od pozostałych. W świetle reflektorów stroje moich podopiecznych iskrzą się niczym grono gwiazdeczek na niebie. Niebywale zrobi to ogromne wrażenie na sponsorach. Dodatkowo zauważam, że wykorzystali nasz patent i trzymają się mocno za ręce. Widownia nagradza ich piskami i brawami. Lepiej być nie może.
    Gdy rydwany znów zawijają do ośrodka szkoleniowego, spotykam się z Lucasem i Mary. W drodze do naszego apartamentu rozmawiam z chłopakiem. Opisuje mi swoje wrażenia i choć na pewno jest rozżalony, że padło na niego, ale teraz wydaje się korzystać z ostatnich dni wolności. Dziewczyna jednak idzie w tyle, razem ze swoją stylistką, która wręcz błaga ją o przebaczenie. Wygląda na to, że będę musiała pożyczyć jej więcej strojów. Jakoś nie robi mi to większej różnicy. Notatnik Cinny zawierał z siedemdziesiąt projektów, których większości i tak miałam nigdy nie założyć.
    W naszym penthousie czeka na nas kolacja. Wysokie blondynki uśmiechają się do nas i zachęcają do próbowania nieznanych potraw. Obcych mi dań dla ścisłości. Jestem jedyną osobą w tym towarzystwie, która jest spoza Kapitolu. Po wielokrotnych namowach jednej z naszych lokajek, która przedstawiła się jako Lauren, dla świętego spokoju nakładam sobie puddingu dyniowego. O dziwo, nawet mi smakuje, ale szybko napełniam swój żołądek połową porcji i czuję, że nic więcej już nie zjem. W międzyczasie Effie prawi komplementami naszych trybutów, a oni starają się podtrzymać rozmowę, jednak wszystko jest sztuczne. Po jakimś czasie milczenia, decyduję, że nie ma sensu, bym sterczała tu jak kołek i wstaję od stołu.
    - Dobranoc - mruczę do wszystkich. Opiekunka, ekipy przygotowawcze, i Luke, bo tak kazał na siebie mówić, odpowiadają mi uśmiechem, a reszta milczy. Uznaję to za niezadowolenie z powodu kolejnych, rozgrywanych igrzysk. Wzdycham ciężko i kieruję się ku mojemu pokojowi.
    - Katniss, czekaj - zatrzymuję się i oglądam się na osobę, która właśnie wypowiedziała te słowa. - Przepraszam. I dziękuję - blondynka przesyła mi blady uśmiech. - No wiesz, za uratowanie tyłka - nieznacznie się uśmiecham, a kątem oka widzę, jak stylistka dziewczyny się dąsa. Kiwam głową na znak, że zrozumiałam i znikam za ścianą.
    W pomieszczeniu panuje cisza. Wycieczka na paradę wycisnęła ze mnie resztki energii, lecz zanim będę mogła się położyć, muszę zmyć z siebie emocje. Patrzę tęsknie na łóżko i kieruję się do łazienki. Ustawiam wodę na ciepłą i włączam tryb prysznica z relaksującym kokosowym olejkiem. Zdejmuję z siebie czerwoną niczym ogień sukienkę do kolan i pozwalam jej swobodnie opaść na posadzkę. Następnie wchodzę pod gorący strumień, pozwalając moim mięśniom się odprężyć. Cały stres dnia spływa po mnie razem z wodą. Stoję pod prysznicem tak długo, aż moje dłonie i stopy zaczynają się marszczyć. Wycieram się w ręcznik i nałożywszy świeżą bieliznę, wędruję prosto na miękki materac. Chowam się pod kołdrą, połykam tabletki, które stoją na szafce nocnej, opadam na poduszki. Zanim zasnę wpatruję się w sufit. Obawa przez koszmarami jest tak wielka, że zanim usypiam mija pewnie dobre kilka godzin.

    Idę pustym korytarzem, nucąc piosenkę, której kiedyś nauczył mnie dziadek. Kiedy byłam wzrostu nie większym niż wysokość blatów w kuchni, uwielbiałam gdy mi ją śpiewał. Pewnie dlatego, że melodia była radosna, a tekst dość prosty, więc szybko nauczyłam się muzykować z mężczyzną. Kiedy wydaje mi się, że tunel nie ma końca, w końcu zauważam po lewej stronie parę drzwi. Znużona stałą wędrówką, bez wahania skręcam i naciskam dłonią na klamkę, a ta natychmiastowo ustępuje. Od razu do moich nozdrzy dociera zapach alkoholu. Haymitch, kręcę głową rozbawiona i wchodzę do pomieszczenia. Panują tu egipskie ciemności, więc zaczynam szukać włącznika światła. Powinien gdzieś tutaj być.. O, mam!, krzyczę w myślach zadowolona.
    - O, mam! - powtarzają głosy schowane w ciemności. Po moim ciele przebiega dreszcz i szybko zapalam żarówkę odwrócona przodem do ściany. Jakiś głosik w moje podświadomości każe mi uciekać, jednak ja muszę być mądrzejsza. No oczywiście.
    W końcu zwabiona kolejną dawką szeptu, odwracam się na pięcie. Pewnie głupi Haymitch robi sobie ze mnie jaja wraz ze swoimi dobrymi koleszkami. Jednak widok mnie przeraża. W moją stronę kroczą postacie o niewyraźnych sylwetkach ciała, jednak twarze rozpoznaję od razu. Boggs, Finnick, Morfalinistka, Darius. Idą w moją stronę z wrogimi minami, a ja nie mogę ruszyć nawet powieką. Nagle za nimi zauważam stos. Dopiero po chwili zauważam pourywane kończyny i robi mi się nie dobrze. Jakby tego było mało, na samym szczycie znajdują się głowy ofiar. Prim, mama, Peeta, Annie, Johanna, Gale. Nie, nie mogę na to patrzeć, lecz dalej to robię. Nie potrafię przestać, to jest silniejsze ode mnie. Osoby, które teraz mnie otoczyły, zaczynają szeptać moje imię. W znany mi sposób. Chwilę zajmuje mi uświadomienie sobie, skąd kojarzę ten ton.
    Zmiechy.
    - Dobrze się bawisz, słońce? - obok mnie jak z ziemi wyrasta prezydent Coin, obok niej Snow, a gdzieś w ich cieniu Seneca Crane. To jakiś żart, myślę i odzyskuję czucie w nogach. Zanim ruszam w stronę wyjścia przewracam się, bo nadal brakuje mi równowagi. Jęczę, widząc jak miejsce, w którym jeszcze przed sekundą znajdowały się drzwi, teraz stała kolejna gromada potworów o ludzkich twarzach. Krzyczę. 

    Dotyk. Tyle wystarczy, by wybudzić mnie z koszmaru. Jestem cała spocona, jednam nie mam pewności, czy przypadkiem ciągle nie śpię. Rękami zaczynam błądzić w powietrzu, aż te odnajdują czyjąś sylwetkę. Od razu ją poznaję.
    - Peeta - wołam w ciszę i odpowiada mi chłodna dłoń na moim czole, która idealnie chłodzi skórę. - Wiem, że to ty - mruczę. Chcę otworzyć oczy, lecz są zbyt ciężkie.
    - To tylko sen, uwierz mi - przemawia głos i po chwili czuję, jak ktoś siada obok mnie na łóżku. Kilka sekund po tym znajduję się już w objęciach ukochanego. Nadal nie wiem, czy to jest jawa, czy rzeczywistość, choć pewnie raczej to pierwsze. Zmuszam organizm do współpracy i udaje mi się uchylić powieki. Chłopak jest na mnie zły, więc nie miał powodów, by przyjeżdżać do Kapitolu. Ugh, a właściwie to czemu sama go o to teraz nie spytam?, przewracam oczami i kładę dłoń na torsie blondyna.
    - Jesteś zły na mnie, prawda? - szepczę ze skruchą.
      - Nie wyśpisz się.
    - Nie obchodzi mnie to. Mogę pospać kiedy indziej - mówię obojętnym tonem. Tak długo czekałam na jakąkolwiek rozmowę z Peetą. Nie mogę stracić, być może, jedynej okazji w tak głupi sposób jak spanie. Dziwne, ale sytuacja wydaje mi się autentyczna, dziejąca się naprawdę. Albo to, albo już kompletnie świruję.
    - Myślałem, że gdy rządy Snowa zostaną obalone te całe Igrzyska Głodowe w końcu się skończą. Nikt już nie miał czuć się zagrożony. I co? Cała rebelia okazała się bez sensu. Tysiące ludzi zginęło anonimowo, bezcelowo - chłopak robi przerwę i słyszę jak nabiera powietrze, ale decyduje się jednak milczeć.
    Wzdycham głośno.
    - Jesteś zły tylko przez igrzyska? - pytam z powątpiewaniem. - Nie urodziłam się wczoraj... - w zaskakujący sposób wypowiadam swoje myśli na głos i od razu gryzę się w język.
    - Myślałem, że dojdziesz do wniosku, że to była zła decyzja, z tym mentorowaniem. Ale się nie wycofałaś. Mógłbym cię przekonywać, byś jednak zrezygnowała z tego, ale teraz jest już za późno. Poza tym doskonale wiem, że nie mogłabyś teraz tak po prostu odrzucić Lucasa i Mary i kazać im radzić sobie samym. Zbyt dobrze cię znam. Mam rację? - kiwam głową, lecz on tego nie widzi, dlatego od razu kontynuuje. - Potem, gdy zadeklarowałaś się, że jedziesz i koniec, kropka, byłem zły na siebie. Za to, że puściłem cię samą do Kapitolu, wielkiego miasta. Chciałbym cię chronić. Chociażby od koszmarów. Nawet zacząłem żałować, że sam nie zgodziłem się na pozostanie mentorem. A jednak mogę teraz z tobą porozmawiać - oczami wyobraźni widzę, jak na sam koniec swojego monologu, Peeta uśmiecha się nieznacznie.
    Tak bardzo chciałabym zobaczyć jego twarz, by upewnić się, że to, co dzieje się w obecnej chwili jest prawdziwe, lecz całe pomieszczenie jest spowite w mroku. Zamiast tego jeszcze bardziej wtulam się w tors chłopaka, a ten odpowiada mi mocniejszym uściskiem. Zastanawiam się, która jest godzina. Spoglądam w stronę okna, lecz to jest zasłonięte hologramem z czystym, gwieździstym niebem. To zapewne sprawka mojego ukochanego.
    - Gdzie śpisz? - pytam po kilku lub kilkunastu minutach ciszy.
    - W hotelu dla zwycięzców, kilka przecznic stąd -odpowiada niemal od razu, lecz wyczuwam w jego głosie nutkę zawahania. Może nie chce mi tego powiedzieć, bo boi się,  że się u niego zjawię? W jakim więc celu pojawiałby się tutaj? I jakim cudem udało mu się dostać do najbardziej strzeżonego budynku w tym okresie w stolicy?
    - Czemu nie tutaj? - zamykam powieki, bo znów zaczynają mi ciążyć.
    - Nie jestem na tyle uprzywilejowany - mówi i widzę w głowie, jak tym razem uśmiecha się szerzej. Wywracam tylko tęczówkami i puszczam mu kuksańca w bok. Ten jednak udaje, że wcale go nie poczuł. Może dziwne, ale wydaje mi się, jakby nie było między nami żadnej kłótni. Zdecydowanie mi to pasuje. Kiedy chłopak zaczyna nucić kołysankę, całkowicie odpływam.
    Nic mi się złego już nie śni. Jestem w Dwunastce i zbieram z wnuczką Śliskiej Sae kwiaty polne na urodziny jej babci. Rozmawiamy o nowym centrum handlowym, które wybudowano na miejscu Ćwieka.
    Do rzeczywistości wracam, kiedy słońce jest już ponad linią horyzontu i teraz pięknie oświetla budzące się miasto. Leżę obrócona w stronę okna i podziwiam ten widok. Pierwszy raz cieszę się tak na nowy dzień. Peeta jest tutaj, zażegnaliśmy spór. Czy mogłoby być lepiej? W końcu decyduję się zbudzić śpiocha obok. Wykręcam się na drugi bok i zastaję puste miejsce.

_
Cześć, słodziaki. Wybaczcie, że musieliście czekać na nn AŻ dwa dni, ale w weekend kompletnie nie było mnie w domu, a nawet jeśli, to miałam najazd przez znajomych i odpocząć mogłam dopiero po 23, kiedy mój mózg już nie działa tak, jak powinien. Mam nadzieję, że nie jesteście na mnie źli. No i chciałam dodać, że teraz nowe rozdziały będę wstawiała co dwa-trzy dni, nawet jeśli napiszę je wcześniej. Mam niedługo "ważne egzaminy" i muszę w końcu spiąć tyłek i zacząć się uczyć.
No i na Waszą uciechę jest trochę Peetnis! ;D
Zapraszam do komentowania i obserwowania (prawa kolumna), bo to naprawdę baaardzo motywuje do pisania! ;) 

I niech los zawsze Wam sprzyja.


Edit. Aha! I jeszcze jedno. Jeżeli chcecie zadać mi pytanie, lub wyrazić swoją opinię na jakikolwiek temat (niekoniecznie dotyczący IŚ), to zapraszam tutaj.